sobota, 3 grudnia 2011

Urlopowo-podróżniczych opowieści ciąg dalszy.

Poprzednia opowieść zakończyła się w sennym, portowym miasteczku Mersing pełnym tanich restauracyjek (jak to Malezja) oraz kafejek internetowych z nastolatkami grającymi w WoWa. Po przespaniu się w hotelu znalezionym przypadkiem (tańszy i lepszy niż te opisywane w Lonely Planet) rano poszłam na przystanek autobusowy i ruszyłam do Johor Bahru – ostatniego miasta w Malezji na granicy. A tam złapałam kolejny autobus na do centrum Singapuru.


Samo przekraczanie granicy jest dość interesujące. Jedzie się busem (2.5 ringittów=2,5zł) do jednego przejścia granicznego. Tam wszyscy wysiadają i jadą schodami ruchomymi na pierwsze piętro na Malezyjską odprawę celną. Potem w dół do busu – ważny jest ten sam bilet więc podróż dalej jest zapewniona – trzeba tylko pokazać bilet kierowcy przy wsiadaniu. Potem przekraczanie granicy i znowu schodami ruchomymi z przyziemia dwa pietra wyżej. Tam odprawa Singapurska i sprawdzanie po kieszeniach czy na pewno nie zapomniałam wyrzucić ostatniej gumy do żucia. Wydaje się to absurdalne i śmieszne, ale to jednak prawda i wiele tabliczek przypomina zapominalskim by nie przywozić gum do żucia, zapalniczek w kształcie broni czy innych gadżetów. A potem znowu w dół do autobusu. Ja jak to ja, w ferworze walki z milionem papierów, dokumentów w dłoni i dwóch plecaków zgubiłam bilet i musiałam kupić nowy. Ale, że to był już Singapur cena skoczyła do 2,50S$ (czyli 7zł). Co? Jakiś absurd! Ale kierowca jak zobaczył, że się wykłócam (nie miałam jeszcze wymienionych pieniędzy) pozwolił mi zapłacić w ringittach i wskazała na tabliczkę z informacją dla pasażerów: pod groźbą kary zabronione jest: posiadanie gumy do żucia, palenie oraz krzyczenie na kierowcę. No tak, nie ma co zaczynać od łamania prawa.

Jak by ktoś miał wątpliwości, że to nie żarty z tym ogłoszeniem.



Na szczęście dalej było już tylko lepiej. Samo państwo – miasto jest … takie nie azjatyckie. Zapiera dech w piersiach! Tak… czysto! Wszystko jak by rysowane pod linijkę. Ludzie eleganccy, ładni, CZYŚCI! Nawet pan, który grzebał w śmietniku dobrze wyglądał. Budynki w centrum to głównie szkło, beton i trochę stali. Wygląda naprawdę imponująco i lekko futurystycznie. Ale co zadziwia w tej miejskiej dżungli wciąż jest zieleń, skwerki, klomby i ławki. Wokół niektórych domów równiutko przycięte żywopłoty.

Dworzec metra. Jednak może być pięknie mimo wszechobecnego betonu.



I oczywiście największa rozrywka w mieście, czyli centra handlowe. Europa niech się schowa, bo tu zakupowe szaleństwo przechodzi ludzkie wyobrażenie. Mówią, że Singapurczycy mają dwie pasje: jedzenie i zakupy. I z całą stanowczością potwierdzam to. Centra handlowe ciągną się nieprzerwanie, połączone podziemnymi przejściami i, dla ułatwienia, z dostępem do metra. Czasem można nie wychodzić cały dzień na zewnątrz, jeśli twój budynek mieszkalny ma dostęp do metra, bo większe biurowce mają windy w przyziemiach, więc w drodze z domu do pracy nie wychodzi się na dwór a wieczorem znowu w metro i do centrum handlowego. A wszędzie klimatyzacja, która jest ratunkiem na całoroczną temperaturę 32’C (+/- 4’C).
Jednego razu chciałam sobie skrócić przejście przez miasto i ochłodzić, więc weszłam do centrum handlowego. A tam kompletnie straciłam orientację. Tak pobłądziłam, że gdy wreszcie znalazłam wyjście okazało się, że wylądowałam po przeciwnej stronie niż planowałam. Więc znowu do środka i kolejna próba odnalezienia drogi – żałowałam, że nie miałam kompasu ze sobą. Przeszłam przez 4 kolejne centra handlowe, aż zdecydowałam, że to nie ma sens i wyszłam stamtąd i poszłam ulicą dookoła.






Automaty do kawy? Tak, ale dodatkowo z puree ziemniaczane.







Nawet panowie bezdomni byli czyści i niepachnący.

Wszyscy backpackerzy, których poznałam mówili, że zupełnie im się nie podoba w mieście, bo nie ma co robić i jest za drogo. Na dodatek jest zbyt czysto. Ale mówiąc szczerze, po mieszkaniu prawie rok w Indiach czystość i porządek nie zaliczyłabym do minusów. Nareszcie jakieś miejsce w Azji, w którym j wszystko łączy się w jakąś całość, gdzie panuje ład. Fakt, że drogo, ale to bardziej problem przyjezdnych, bo zarobki są przystosowane do cen. Jedyne co przeraża to stopień konsumpcjonizmu tego świata, który jest jednak na znacznie wyższym poziomie i nie tak tandetny jak w Rosji czy Indiach.
Jednocześnie ludzie są zadbani i widać, że inwestują nie tylko w to co mają na sobie. Prawdziwy szok przeżyłam jak zobaczyłam ludzi biegających na ulicy (zwłaszcza, że było to w południe i przy niemiłosiernym skwarze). Była też grupa 7 osób, która popołudniem wyszła z biura i przed wieżowcem w centrum miasta rozłożyła maty i zaczęła ćwiczyć pilates. Chyba ten świat nie może się już bardziej różnić od Indii.









Nawilżacz powietrza.


Ogólnie miasto zachwyca, potrafi zamieszać w głowie. Ma się wrażenie, że jest się w „wielkim świecie” nawet jak się je zupę z golonką za 5S$. szczególnie jak się pomyśli, że całe cetrum biznesowe znajduje się na sztucznie usypanym lądzie. Singapur w walce o przestrzeń woli inwestować w powiększenie terenu przez usypywanie kolejnych części miasta. Tak powstało również lotnisko. A prace wciąż trwają, szczególnie ze względu na ocieplenie się klimatu i groźbę podwyższenia poziomu morza.
Zauważalna jest też wielokulturowość miasta: najwięcej oczywiście Chińczyków (także najwięcej jest chińskich szkół na przedmieściach), ale są i Indusi oraz biali. I podkreślę to jeszcze raz – wszyscy czyści.
Przyznam się szczerze, że przez podróże i poznanie wielu ludzi z różnych narodowości, aspekt „bagażu kulturowego” jest jednak na rzeczy. I działa to w obie strony, chyba. Najlepszy przykład to Indus, który zaczepił mnie jednego wieczoru, gdy byłam na spacerze. Przyłączył się do mnie i zaczęliśmy rozmowę. On o mieście, jak tu się żyje, ja o Europie i Indiach. Aż po 1.5godz znajomości niespodziewanie wypalił: „Masz niepowtarzalną okazję uprawiania seksu z Singapurczykiem? Piszesz się?” … i czemu ja myślałam, że Indusi zagranicą są inni. Gdy mu grzecznie odpowiedziałam, że nie skorzystam ulotnił się w przeciągu 2 minut. Tia… więc nadal mam indusów za napalonych arogantów, a oni białych (białe!) za otwartych i „łatwych”.






Drzewa wbudowane do budynek.







Po tak interesującym zakończeniu Singapurskiej przygody następnego dnia złapałam pociąg na lotnisko. A tam kolejne zaskoczenie jak dobrze potrafi być zorganizowany dojazd z normalnego lotniska do tego z tanimi liniami – bezpłatny bus jeździ co parę minut i był bardzo wygodny. Samo lotnisko Budget jest dość małe (w porównaniu do normalnego z wielopoziomowym centrum handlowym), ale dobrze zorganizowane. I znowu sklepy, restaruracje, bary. Tylko foteli masujących nie było, w zamian był wielki stół z darmowymi kartkami i kredkami, by zająć czymś oczekujące dzieci i dać wytchnienie zmęczonym rodzicom.
Po przylocie do Penang Malezja nie była już tak imponująca jak jeszcze tydzień temu. Szczególnie gdy czekałam z paroma innymi podróżnikami godzinę na autobus do miasta (4 który przyjechały były tylko dla wysiadających), bo nie było żadnego rozkładu jazdy. Potem spacer przez backpackerską (czyt. hipisowską) dzielnicę w poszukiwaniu hostelu. Dobrze, że miałam towarzystwo i nie doczytałam w przewodniku by nie chodzić w tej okolicy wieczorem, bo zdarzają się napaści na ludzi. To chyba oddaje atmosferę kiepsko oświetlonych ulic z niszczejącymi budynkami. Więc miałam kolejny kulturowy szok w powrocie do prawdziwej Azji.






Miasto nie przypadło mi go gustu zupełnie. Jeśli to jest podróżnicza mekka, nad którą się wszyscy zachwycają to chyba nie jestem prawdziwą podróżniczką. Leniwe małe miasteczko z paroma tylko atrakcjami, za to pełne plecakowych turystów. Niektórzy z nich siedzieli tu od miesiąca. Siedzieli w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo co krok widziałam ludzi z makami/laptopami przeglądającymi Facebooka na tarasach hosteli. Miasto naprawdę daje wytchnienie zmęczonym podróżnikom, bo naprawdę nie ma tu za dużo do roboty. Jedzenie wcale nie zachwyca o wiele bardziej niż w innych miejscach w Malezji/Singapurze. Jest tylko ciut taniej jak KL (nocleg czy jedzenie). Słynny i zachwalany pomnik Buddy w Kek Lok Si Temple jest mizerny w porównaniu z Matką Rosją w Wołgogradzie. Dlatego pojechałam do ogrodu botanicznego odpocząć trochę od zgiełku miasta. A tam gdy usiadłam na schodkach i zrobiłam sobie piknik wyciągając kanapki zobaczyłam śliczną małpeczkę. Oooch! Urocza, i tak inteligentnie się na mnie patrzy. A potem pojawiła się kolejna… a potem 5 następnych. W tym momencie czując się jak w filmie Ptaki przypomniałam sobie ostrzeżenia przed małpami kradnącymi plecaki, więc szybko spakowałam co miałam do jedzenia i szybkim krokiem poszłam, a w pewnym momencie biegłam do głównej drogi, bo ta gromadka żarłoków zaczęła mnie gonić. Na szczęście nie były zbyt wytrwałe w pogoni i udało mi się zwiać. Ach natura!






Gdy miałam wreszcie dość przyrody wróciłam busem do miasta trochę okrężną drogą, bo autobus nie tylko przejeżdżał przez nieturystyczne dzielnice, ale również miał klimatyzacje i wygodne siedzenia.
I to już koniec podróżniczej opowieści. Na zakończenie wróciłam na 2 dni do KL, ale nie było tam już żadnych przygód. Poszwędałam się trochę po mieście, głównie w okolicach Petronas Tower, do których wreszcie udało mi się dojechać. Wierze są bardziej imponujące jak się podejdzie bliżej oczywiście, ale i tak nie robią aż TAKIEGO wrażenia jak by się mogło wydawać. Może przez to, że w mieście to budynek jak każdy inny. Ale za to wokół jest bardzo przyjemny skwerek z fontannami i basenem dla dzieci, w którym można na chwilę schłodzić nogi.
Dla zabawy odwiedziłam też targi mebli i wyposażenia wnętrz gdzie udając, że otwieram tu biuro skorzystałam z darmowego 30 minutowego masażu na specjalnym fotelu. Tak! tego mi było trzeba po tych dwóch tygodniach gonitwy. Tak mi się spodobało, że poszłam później na Fish Spa do centrum handlowego – odpowiednika warszawskiej Marywilskiej. Jak wyjaśniła mi pani z salonu – rybki żywią się martwym naskórkiem ze stóp. I rzeczywiście w tej samej sekundzie gdy moje stopy dotknęły wody stadko małych jak mieczyki rybek rzuciło się na mnie niczym piranie. Uczucie dziwne, ale przyjemne o ile pominąć fakt, że łachocze potwornie. Ale za to po półgodzinie moczenia się i pilingu miałam super gładziutkie stopy.
I tak zakończyła się moja Malezyjsko – Singapurska przygoda. Z 2 ringittami w portfelu, spłukana do tego stopnia, że ostatni posiłek zjadłam w Burger Kingu, bo można było płacić kartą. No dobrze, także dlatego, że miałam ochotę na ostatniego prawdziwego hamburgera przed powrotem do „cow-lover” Indii.



































Wszystko jest poukładane w Singapurze, w metrze nawet jest instrukcja jak wsiadać do pociągu.


Penang





























Kuala Lumpur znowu


















Jak słyszałam od znajomych, którzy odwiedzili Malezję i okoliczne kraje to prawda, że w M. jest ukryta cała Azja, ale tylko powierzchownie. Wszystko w mniejszych dawkach ale za to bardziej intensywnych można znaleźć w Kambodży, Tajlandii, Laosie, Wietnamie, Chinach, Indonezji czy na Filipinach (o tym akurat przekonam się za tydzień na służbowej wyprawie).
Komentarz wymyślcie sobie sami, bo cała podróż mówi sama za siebie...

… a to tylko początek! Bo prawdziwa Azja jeszcze przede mną!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz