niedziela, 6 listopada 2011

Ktoś mi ostatnio napisał na facebooku dlaczego wrzucam fotki i denerwuję tym ludzi. Jeśli zdenerwowały was z zazdrości moje zdjęcia z wyjazdu to lepiej nie czytajcie tego. Reszcie życzę smacznego!

Pamiętacie jeszcze ten stary kawałek „Warszawa da się lubić”? Parafrazując go Mumbaj także ma swoje uroki, wystarczy tylko znaleźć na niego sposób. Każde miasto da się okiełznać jeśli ma się z kim. Ja nareszcie znalazłam. Zapoznałam grupę zagranicznych pracowników, nie stażystów (z tymi nie miałam już wieki kontaktu, bo starzy wyjechali, a nowych nie chce mi się poznawać, bo zaraz też ich nie będzie), ale prawdziwych „Expatów”. Na szczęście nie wszyscy są na stanowiskach kierowniczych, mają kierowców i mieszkanie za 2 lakhs (200tys RS) zapewnione przez firmę (choć i tacy się zdarzają). Są i tacy z normalniejszą posadą i pensją jak ja, więc mieszanka jest równa.
Dziś właśnie był jeden z dni ucieczki z Indii. Każdy z nas ma czasem po dziurki w nosie Bombaju (i jego mieszkańców), więc ta potrzeba jest czymś, co nas jednoczy. Niestety bilety lotnicze są za drogie i nie da się (przez ograniczenia czasowe) tłumem wyjechać do innego kraju. Ale są inne na to metody. Sobotni brunch należy do jednej z nich.
Termin „brunch” pochodzi od połączenia słów breakfast i lunch (tak gwoli wyjaśnienia jak by ktoś nie wiedział). Wygląda to tak, że po udanej sobotniej imprezie i niewielkiej ilości snu idzie się do jednego z lokali oferujących tę usługę na późne śniadanie połączone z lunczem, a czasem i kolacją. Takie nasze poprawiny. Lecząc kaca krwawą mary i jedzeniowymi dobrociami, plotkując, narzekając co nas w Indiach denerwuje leniwie mijają kolejne godziny.
A co dobrego zaoferował nam dziś 5* Hotel Renesans?




(Mój talerz)

(talerz koleżanki widać, kto więcej zjadł)

Przystawki na zimno (jeden z 3 moich talerzy uwidoczniony na zdjęciu): jagnięcina w jogurcie, krewetki słodko-kwaśne, grzanki z figami i gorgonzolą, ogórek z wędzonym łososiem, pomidory pieczone z miodem, grillowane bakłażany, 5 gatunków wędlin (w tym szynki dojrzewające), 10 gatunków sera (ach, ach! O rozkoszy podniebienia!). Więcej nie pamiętam choć wierzcie mi nie wymieniłam wsysztkiego
Sałatki: ciecierzyca z pomidorami i oliwą, krewetki z ziemniakami w majonezie (można wybrać krewetki i zostawić zapychacz), bobowato-fasolowe kombinacje, mieszanki sałat i inne.
Nie wolno przesadzić, bo przecież przed nami porcje obiadowe.
Danie główne: red snaper (wybaczcie, ale nie mam zielonego pojęcia jak to jest po Polsku i nawet Wikipedia nie pomogła), kalmary, ryba maślana krewetki (długości mojej dłoni) i oczywiści homary – wszystko przygotowywane na życzenie, więc nie ma mowy o zimnych daniach. Z nie owoców morza ponadto: pieczenie: wołowa, boczek, kurczak, jagnięcina; steki wołowe (o stopniu wysmażenia jaki sobie życzysz). Dodatki do białek: gnioki (nasze kopytka) w pomidorach, papryka faszerowana, gotowane kulki ziemniaczane (coś jak nasze kluski śląskie), i pieczone warzywa.
O żołądku nieszczęsny! Czemu jesteś tylko jeden i nie potrafisz pomieścić tego wszystkiego czego jeszcze by się chciało choćby spróbować. Ale to nie koniec, bo trzeba zakończyć posiłek z honorem i deserem.
Desery: 10 rodzajów pralinek czekoladowych, pianki w czekoladzie na patyku, babeczki drożdżowe, ciasta (marchewkowo-migdałowe, czekoladowo-bajlejsowe, drożdżowe z winogronami, sernik z porzeczkami, tiramisu i parę innych, których nazw nie pamiętam), pianki lekkie jak chmurka na mięciutkim biszkopciku w 5 różnych smakach, puddingi (kawowy i czekoladowy), mus czekoladowy z pianką waniliową w kieliszkach szampanowych.
(zdjecie nie mojego talerza, wiec jest mało:P)
Tak, teraz mogę już umrzeć szczęśliwie i pewnie z przejedzenia. Zapomnijcie o zasadzie „odejdź od stołu nie do końca najedzony”, bo w końcu trzeba korzystać z tego co zapłacone (a zapłacono słono). Jak to dobrze, że lata treningu jedzeniowego u babci na imprezach rodzinnych nie idą na marne!
W międzyczasie kelnerzy zabierają puste talerze robiąc miejsce na następne, dolewają drinków. Pakiet brunch’u zaczynając od najtańszego obejmuje napoje niealkoholowe, alkoholowe lub szampan (alkohol plus burżujskie szampany).
Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale nie było niczego z masalą!

Taaaaak. To jest życie! I nawet z mojej mizernej pensyjki można sobie pozwolić na takie dobroci od czasu do czasu. Ale jak każde szaleństwo i to musi się kiedyś skończyć, więc po zapłaceniu rachunku udaliśmy się tłumnie na basen by spalić choć ułamek z kalorii spożytych przez ostatnie 3-4 godziny jedzeniowego szaleństwa. Basen może nie oszałamiającej wielkości, ale dało się przepłynąć trochę – o tak pełnym żołądku nie trzeba dużo by się zmęczyć. Ale to bardziej okazja, by się pomoczyć i poplotkować w wodzie. A potem pograć w wodną siatkówkę. I tak kolejne parę godzin aż do 5tej po południu. Jak te 7 godzin szybko minęło! Nasze 7 godzin ucieczki od rzeczywistości! Od Indii. Od Bombaju.

(widok z tarasu obok basenu, można prawie zapomnieć, że to Indie)

Ale trzeba wracać. Słońce chyli się ku zachodowi i każdy chce wrócić do domu odpocząć po tak wyczerpującym weekendzie. Jutro poniedziałek i większość musi iść do pracy (niby jest święto narodowe i dzień wolny, ale nie dla wszystkich). Siedząc na tylnym siedzeniu w aucie kumpla, wiezieni przez jego szofera opuściliśmy hotelowe tereny. Kolejny powrót do rzeczywistości. I to szybciej niż myślicie, bo już po pierwszych paru minutach jazdy pojawiły się pierwsze slumsy. Ale co zrobić. Jak ma się dosyć wystarczy odwrócić głowę od okna i zwrócić wzrok w stronę wnętrze samochodu, znajomych. Dzięki nim da się to wszystko przetrwać. Także dziecko żebrzące na stacji pół godziny później.
Nie potrafię opisać absurdu życia tutaj. Mój zasób słów nie jest tak bogaty. Ale niech przykład tego dnia w luksusowym hotelu skonfrontowany z jazdą pociągiem i żebrzącymi dziećmi (mieszkańcami stacji, których posłaniem jest papierowy karton, większość z nich rozpoznaję już po twarzy, bo spotykam je codziennie na stacji, gdy się budzą rano) będzie jednym z przykładów na surrealizm tego miejsca. Chyba nawet Gombrowicz nie napisałby czegoś bardziej abstrakcyjnego. Ale nie da się tego zmienić, trzeba przyjąć do wiadomości. I krzyknąć na dziecko „Nahi” (nie). Bo skóra tutaj robi się bardzo gruba…i nie od dobrego jedzenia.
Bo Bombaj da się lubić o ile da się z niego uciec raz na jakiś czas.

1 komentarz:

  1. Buu, nie dostałam powiadomienia na maila... chyba coś źle zrobiłam...
    No nic, strasznie zazdroszczę fajnego dnia;DDD Jedzenie wygląda smakowicie, zwłaszcza przy "frykasach" z uniwersyteckiej stołówki, na których ja żyję. No cóż, odbiję sobie pewnie jak wyjadę do Anglii na święta;D Ze swojej strony postuluję o więcej fotek;D Tylko może bez robali... zimnym potem się oblałam na twojego nowego awatara na fejsie hihihi;D

    OdpowiedzUsuń