niedziela, 23 października 2011
Malezja prawdziwa azja
<
(Uwaga, brak polskich znakow, gramatyki i ogolnie skladni, bo pisze z kafejki internetowej gdzie nie mam pomocy worda. Zeby nie bylo wypominania mi bledow)
To chyba juz tradycja, ze zaczynam urlop w pospiechu, stresie. Wyszlam z biura specjalnie na tyle wczesnie (3 godz przed odlotem) by zdazyc spokojnie zjesc cos i dostac sie na lotnisko o normalnej porze . Wiec mialo byc lepiej, a wyszlo jak zawsze. Pod biurem zaden taksiarz nie chcial sie zatrzymac, a stojace na skrzyzowaniu podali mi cene 4 razy wyzsza niz normalna. Zwyzywanie od debili w hindi tez nie pomoglo, wiec szlam dalej. Przydala mi sie znajomosc prawa, bo przyuwazylam jedna taksowke z podniesiona flaga mitera (co znaczy, ze musi mnie zabrac gdzie chce i tylko z licznikiem), wiec wskoczylam do taksowki czym predzej. Potem podroz pociagiem bedaca jak zawsze wyzwaniem i na koniec wisienka na torcie: rikszarz, ktory pomylil lotnika i wywiozl mnie na krajowe zamiast miedzynarodowe. Tym razem powsztrzymalam sie od bluzgow i poprosilam cierpliwie tonem jak do niepelnosprawnego umyslowo pieciolatka (jego poziom inteligencji byl chyba na tym poziomie) zeby teraz zabral mnie na drugie lotnisko. W ten sposob dotarlam (przedzierjac sie przez korki) na lotnisko na godz przed odlotem. Bramki do samolotu juz otwarte, a ja jeszcze musze przez odprawe przejsc itd. Dzieki zdesperowanej minie i wielkich blaganiach ludzie (przystojni brytyjczycy, jaka szkoda, ze lecieli gdzie indziej!) przepuscili mnie w ogromnej kolejke do odprawy paszportowej, a potem do rentgena bagazy. I tak dzieki uprzejmosci ludzi w 40 min potem siedzialam juz wygodnie w fotelu samolotu AirAsia.
No to w droge czas! Po ostatnich paru dniach z 4-5 godz snu, szansa na pelne 6 godzin podczas lotu wydaje sie cudownie dlugie. A i fotele na dlugosc tez sa dosc przyzwoite jak na tanie linie. Ale tylko w przypadku miejsca na nogi, bo szerokosc jest przewidziana na osoby mojej szerokosci. Coz, tanimi liniami chyba nie lataja osoby otyle. A wiec trzeba wykorzystac te 6 godz na sen, bo nastepna taka okazja po 18godz zwiedzania w Kuala Lumpur.
***
Coz... nie bylo to pelnie 6 godz, ale i tak odpoczelam sobie. A i przed ladowaniem porozmawialam z siedzaca obok mnie hinduska amarykanka, ktora pracuje w IT. Co to sie porobilo z tym swiatem, ze wszyscy nagle pracuja w IT!
No i nareszcie Kuala Lumpur – pierwszy kontakt to lotnisko, ktore o dziwo nie mialo busow doworzacych ludzi do samolotow. AA to jednak na prawde tanie linie! Wiec wszyscy pasazerowie z 5 samolotow, ktore o tej porze wyladowaly, pomaszerowali pareset metrow do budynku odprawy celnej. I znowu kolejka po naklejke i stempelek w paszporcie. W calej hali tylko jeden automat z kawa, toaleta i wymiana walut banku... Islam. Tak, to musi byc Malezja. Jesli z niewyspania mialabym jeszcze jakies watpliwosci to panie ze strazy granicznej z chustami pod beretem do konca je rozwialy.
Inne spostrzezenie jakie mialam stojac w kolejce dotyczylo wzrostu ludzi. Jak to dziwnie byc o 1,5 glowy wyzsza niz niektorzy otaczajacy ludzie (wiekszosc mezczyzn byla mojego wzrostu).
***
Kolejna zmiana scenerii: jade busem z lotniska do miasta (okolo godzina drogi) i pierwsze plantacje palm – produkcja oleju palmowego jest glownym zrodlem dochodu w rolnictwie a takze przedmiescia, ktore robia wrazenie. Szeregi jednakowych domkow, ktore ciagna sie w kazda strone i gdzieniegdzie wyrastajace osiedla wyzszych blokow. I poindyjski szok: jak tu czysto! Jak zielono! Wszystko takie uporzadkowane, rowniotkie i poukladane!
***
Miasto: I tu zaczyna sie zabawa, bo co zobaczyc najpierw? Petronas Tower? Dzielnice chinska? To pozniej. Najpierw pojechalam na targowisko zobaczyc prawdziwa azje. Wiec pojechalam kolejka nadziemna na bazar Pudu. Sama kolejka tez zachwyca (czysto!!!) i pozwala zwiedzic miasto bez potrzeby chodzenia. Przy okazji moglam po raz pierwszy rzucic okiem na blizniacze wierze, ale jakos specjalnie nie robia wrazenia z daleka i wydaja sie jakies takie male). A bazarek jak nasze kiedys. Waskie przejscia pomiedzy kramami, tlumy ludzi (byla godz 8 w niedziele), harmider, ludzie przekrzykujacy sie z ofertami. Pelno roznego rodzaju jedzenia: ryby zywe, zabite, wedzone, suszone. a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhrsIj3fVhJG4X4owVx5EieYgkTCll0mA4FWRsrpOEeXJjYaW0QpVkNi1S057bpgXiuSpgYU3Nfg76SpUttrmZK2KrZcOwg6YVn5reMLOdyup6wETt4xWRtROfA8Oj__LfScKBh1VFZk8F6/s1600/IMG_2680%255B1%255D">
Warzywa, ktorych nigdy wczesniej nie widzialam. Owoce w porywajaco niskich cenach: smoczy owoc po 6zl za kilo, liczy i rambutany po 4zl.
Mieso krojone na oczach klienta. A w samym srodku lokalny bar z lokalnymi przysmakami, wiec i pierwsza okazja na sprobowanie czegos miejscowego.
Zacznijmy bezpiecznie: ryz z zeberkami wieprzowymi (dzielnica chinska, wiec muzulmanskie przepisy nie obowiazuja) i kapusta gotowana. Po tylu miesiacach jednostajnej kuchni indyjskiej (w moim odczucie, bo moze i uzywaja miliona przypraw, ale przez to wszystkie potrawy smakuja tak samo) bylo to jak wybawienie dla podniebienia, bo nareszcie czulo sie zmak potrawy a nie przypraw. I mialam okazje pogadac troche z miejscowymi, ktorzy robili zakupy. Co jest zaskakujace kazdy mowil troche po angielsku – kolonizacja miala jednak swoje dobre strony.
Piekarnia z przepysznymi buleczkami ze slodkim nadzieniem z zoltej fasoli. Byly takie tlumy, ze tace znikaly w przeciagu 5 min.
Po obrzarstwie i zwiedzaniu przeszlam sie do slynnej dzielnicy chinskiej, slynacej z podrobek wszystkiego i genialnego jedzenia – jesli jeszcze nie zorientowaliscie sie, ta wycieczka bedzie dotyczyc w duzej mierze jedzenia.
W jednym sklepie po drodze kupilam sobie chustke na glowe za piekna cene 5 zl. Mialam tylko problem z wyborem bo mieli duzy wybor wzorow, w tym nazistowska flage (ciekawe czy maja nabywcow i czy wiedza co to za symbol? Niestety zapomnialam spytac). Ale w koncu moj wybor padl na czarno-pomaranczowy wzorek.
W przewodnikach i na internecie przeczytalam, ze miasto jest wyjatkowo nieprzystosowane dla spacerow i pieszych wycieczek, ale chyba pisali to ludzie, ktorzy przyjechali z wymuskanej europy, gdzie wszedzie musi byc chodnik. Wszedzie sie dalo przejsc, z tym ze czasem droga wiodla po pasach jezdni. Ale coz, w Bombaju bywa i gorzej. A po przechadzce 3 km przez wyludnione miasto – przypominam, byla niedziela – czas cos przekasic. I kolejny lokany bar i beef noodle soup (kluskowa zupa z wolowina). Na szczescie zamowilam mala porcje, bo i tak ledwo to dojadlam – lokalne bary maja to do siebie, ze wszystkie porcje sa ogromne jak na nasze europejskie standardy.
***
Po tym objadowym szalenstwie nalezalo przejsc sie po miescie i poszukac noclegu na przyszlosc. Mialam w planach jechac jeszcze tego samego dnia do Jerantut (a z tamtad do Taman Negara – ogromnej dzungli), ale jak zajade nastepnym razem do KL bedzie noc i lepiej miec juz jakas sprawdzona miejscowke. Wiec otworzylam Lonely Planet i zaczelam szukac po kolei z listy najtanszych miejsc. Pierwszego nie znalazlam wcale, widzialam znak ale wejscie jest na tyle ukryte ze nawet lokalni sprzedawcy o nim nie slyszeli. Drugi na liscie byl Backpackers Inn – nazwa zachecajaca. Pokoje do przyjecia – 5 osob (koed lub damskie jak kto woli) wystarczy na 1 noc. A i cena dobra -12zl, jak na miejscowke 5 min od stacji kolejki. Ale trzeba sprawdzic dalej, bo moze trafi sie cos lepszego, wiec postanowilam porownac jeszcze 1 miejsce z listy: Lee Mun Guest House. W przewodniku opis wspominal o naklejkach na scianach i wejsciu od drugiej ulicy – niezbyt dokladny opis i raczej wskazuje, ze autor tylko zapuscil zurawia i uciekl z tego miejsca, ale jak przygoda to przygoda. Wejscie istotnie od drugiej strony, ale trzeba przejsc prze zaplecze kuchni lokalnego baru az sie trafi do krotkiego korytrzu, gdzie jest tylko winda (konspiracja jak z matrixa). Podroz na 5te pietro obskurna winda, a na gorze waski ciremny korytarzyk, sciany istotnie pokryte naklejkami i plakatami wszelakiego rodzaju, spod ktorycg przedziera sie kolor morskiej zieleni. Uroczy wlasciciel z brzuszkiem i bez koszulki, ktory przewital mnie siedzac wygodnie na kanapie(okrakiem z 1 noga na oparciu kanapy) pytaniem “yes?”. Moze myslal, ze sie zgubilam. Ale gdy spytalam o pokoj ruszyl w strone kontuary z kluczami, powoli niczym Ferdynand Kiepski. Pokoj wielkosci lozka, lazienka na drugim koncu korytarza. Cena 35zl. Tak... to mi chyba wystarczy. Ale to nie koniec przygody. Gdy wracalam winda na dol na 4 pietrze weszly 2 wyjatkowo mocno umalowane hinduski w sari (z rownie mocnymi, meskimi szczekami), ktore najpierw zmierzyly mnie wzrokiem, a zaraz potem wrocily do swojej rozmowy. A na dole minely sie ze swoja kolezanka, ktora akurat byla prowadzila na gore swojego “znajomego”. W tym momencie ledwo sie powstrzymalam przed wybuchnieciem smiechem. Ciekawe miejsca poleca LP.
Po tych przygodach powrot na bardziej turystyczne szlaki, czyli ulica Petaling – raj dla lowcow okazji i podrobek wszystkiego. Oraz lokalny przysmak – owoce na patyku. Nie ma nic lepszego na upal w miescie.
Po pol dnia zwiedzania miasta pojechalam na dworzec skad zlapalam wczesniejszy bus do Jerantut. A w 5 min po odjezdzie nad KL przeszla burza, wiec chyb moge mowic o szczesciu. Przez 3 godz jazdy moglam nadrobic troche snu, wiec na miejscu bylam juz w pelni wypoczeta i gotowa na paniczne poszukiwania busu do parku narodowego. Paniczne, bo moj autobus mial opoznienie i mialam 1 min do planowanego odjazdu ostatniego busa tego dnia. Ale jak to bywa w azji, moj nastepny transport takze byl opozniony o 20 min. Tak jak w Misiu – gdy wszystko jest na czas to z niczym nie mozna zdazyc, wiec lepiej nie ryzykowac.
***
Taman Negara – W drodze z przystanku autobusowego w 5 min po przyjezdzie poznalam ekipe (2 Brytyjczykow i Hiszpanka), ktora nastepnego dnia ruszala na treking i postanowilam sie do nich dolaczyc. Na spotkaniu z przewodnikiem udalo mi sie nieco ztargowac z ceny i w ten sposob w poniedzialek bylam juz na szlaku przygody. W planach 2 dni chodzenia po dziczy i nocleg w jaskini. Dzungla jak to dzungla jest o wiele ladniejsza z lodki niz na szlaku, bo tam po prostu nic nie widac. Po kazdej stronie byla tylko sciana zieleni i waska drozka (czasem widoczna tylko dla naszego przewodnika) po ktorej sie idzie pare godzin. I niesamowite wrazenia dla mieszczucha, gdy nie ma dostepu do zegarka, bo czas plynie zupelnie inaczej. Po 5 min marszu pojawila sie pierwsza pijawka, ktore towaryszyly nam juz do konca. Ale za to przynajmniej nie bylo komarow co tez bylo zaskoczeniem. Co pare min kazdy ogladal sie czy nie ma nowych towarzyszy podrozy. A nasz przewodnik? Bez skarpetek, w krotkich gumiakach, smial sie z bialych mieszczuchow, ktorzy panikuja z powodu jednego robaczka. Nie potrzebowal nawet zwolnic kroku by zdjac pijawke z nogi, a nam potrzeba bylo 1-2min na to, bo czepialy sie mocno do ubran, a potem co dorsze do dloni. No i oczywiscie ze wszystkich pot lal sie strumieniami, bo mimo tego ze bylo tylko 30 stopni to wilgotnosc powietrza 85% dawala sie we znaki.
Po drodze zrobilismy sobie przystanek pod skala na 5 min ladowania baterii i uzupelnienie plynow. Byla tam tez liana, na ktorej zaczal sie hustac nasz przewodnik, a potem jeden koles od nas. No to i ja chcialam miec choc zdjecie z liana. I nie wiem co mi strzelilo do glowy by chwycic sie ciut wyzej, ale stracilam grunt pod nogami i wyciagnelo mnie na srodek spadku. Wszsycy mieli ubaw a ja liczylam tylko sekundy jakie mi zostaly do powrotu na skale. Rece zaczely mi sie zeslizgiwac, az w koncu puscilam line...na metr przed miejscem z ktorego wystartowalam. Bylo to najbardziej przerazajace przezycie na tym treku, i dobrze ze bylo juz za mna. Teraz juz wiem, zeby na przyszlosc bardziej uwazac.
Po 6 godzinach dotarlismy wreszcie na miejsce. I jak to w dzungli, zobaczylam skaly na minute przed tym jak do nich doszlismy, bo roslinnosc byla tak gesta. Robilo niesamowite wrazenie. Jaskinia ok 4-5 metrow wysokosci (moze wiecej, ale nie chce przesadzac), ogromna, ze moznaby urzadzic zawody w siatkowce i miec miejsce dla publicznosci, gdyby nie ogromne stalagmity na srodku. Nazbieralismy wiec opaly na ogien i jakims cudem udalo nam sie rozpalic ognisko (przez pol dnia padal deszcz i wszystko bylo mogre), dzieki czemu podsuszylismy troche ubrania i buty.
Treking byl dosc wymagajacy, szczegolnie dla kogos wyrwanego wprost zza biurka. Wspinaczka po stopniach (z galezi i konarow) o wysokosci do 1,2m, przejscie przez zwalone pnie lub pod nimi gry sie dalo, balansowanie nad strumykami po kladce ze zwalonego pnia drzewa 2-3 m nas woda podczas ulewnego deszczy (uprzaz? zabezpieczenie? Zapomnij!), budowanie wlasnych kladek z patykow i kamieni, wspinaczka po gliniastym pagorku podczas ulewy ( w koncu to llas deszczowy). Pod koniec nasz przewodnik chcial troche nadgonic tempo i przestal sie przejmowac jakimikolwiek przeprawami przez strumyki. Wiec jak doszlismy do jednego z ostatnich, w ktorym woda byla po kostki powiedzial: idzcie przez srodek, w koncu i tak jestescie juz cali mokrzy. Nie dalo sie ukryc.
Do tego wszedzie poskrecane liany, bloto, sliskie kamienie, kolczaste galezie. Przeprawa to dobra metoda na wytobienie refkeksu, bo trzeba obserwowac caly czas otoczenie, by w razie upadku chwycic sie 1. czegos co cie utrzyma, 2. nie ma kolcy.
Ze zwierzat udalo nam sie zobaczyc metrowa jaszczurke wygrzewajaca sie na plazy, skorpiona (na moje szczescie mmartwego), mase kolorowych motyli, ktorych jednak nie dalo sie zfotografowac, stonoge, z ktora kazdy musial miec zdjecie. O morzu pijawek juz wspominalam. No i byl nasz nocny gosc: szare zwierzatko wiekosci borsuka, pyskiem szczura i kolcami na grzbiecie i ogonie, ktory okazal sie amatorem kurczaka curry z puszki.
Po tych 2 dniach moje trampki i cale ubranie byly w pozalowania godnym stanie i kompletnie nie do uzytku przez nastepne pare dni dopoki nie wyschna. I tu pojawil sie urok samotnej przygody, bo zamiast pojechac na polnocny zachod na kolejny treking po plantacjach herbaty postanowilam ruszyc na poludniowy wschod do rajskiej wyspy Tioman. Namowilam jeszcze 2 osoby z naszej ekipy i ruszylismy jeszcze tego samego wieczora do Jerantut by zlapac busa lub pociag – sami nie mielismy pojecia jak sie tam dostac, bo LP nie przewidywal takiej trasy. Na szczescie miejscowi doradzili nam wziac nocny pociac w strone Singapuru i tam sie przesiasc w lokalny bus. Tak wiec mielismy czas do 3.30 rano (to byl bardzo nocny pociag) by sprobowac miejscowego piwa i uczcic wyprawe, a potem drzemki na zmiane na peronie – prawdziwi podroznicy moga spac wszedzie. Pociag oczywiscie opozniony, ale to nie wazne, bo wreszcie moglismy pospac jak ludzie podczas 4 godzinnej podrozy. Dojechalismy rano do Kluang, miejscowosci, o ktorej nie bylo nawet wzmianki w przewodniku, gdzie mielismy 2 godz do nastepnego busa do Mersing (portu, skad ruszaja promy na wyspe). Byl czas wiec na sniadanko (ryz z ryba, kielki z kurzymi lapkami) i odszukanie bankomatu. I integracje z miejscowymi: jeden starszy pan widzac Ian'a (Anglik, czy juz wspominalam, ze jest project managerem w firmie IT?) opowiedzial nam historie jak to on mieszkal w Szkocji i jaki ma sentyment do tego kraju, po czym zaczal udawac ze gra na dudach. I znowu jazda busem (takze spoznionym pol godz) i mozliwosc odespania przez godzine, by miec sily na sprint na nabrzeze by zlapac ostatni prom tego dnia na wyspe. Z racji przyplywow oraz konczacego sie sezonu ostatni prom czasem rusza juz o 14. A ze to bardzo turystyczny kierutek to i ceny sobie licza niezle – 35zl, czyli tyle zamo co nasze busy i pociag przez pol kraju.
Ale w koncu sie udalo! Po 2,5godz na promie dotarlismy na miejsce. Zlapalismy 2 domki kolo plazy z pieknym widokiem na morze i zachodzace slonce i poszlismy na 3km spacer do miasta... i sklepu wolnoclowego (jeden z nielicznych w tym kraju). Male piwo za 2zl, kalhua za 45zl/litr, rum od 25zl/litr, bedzie jak swietowac urodziny!A potem kolacja u brzegu morza. Nastepnego dnia poszlismy wynajac sprzet do nurkowania i poszlismy na plaze obok, ktora miala podobno kawalek koralowca. Ceny taksowek wodnych byly odstraszajace, wiec poszlismy na spacer wytyczonym szlakiem po wyspie. A tam znowu dzungla: przedzieranie sie przez gniliaste pagorki, liany, pniaki drzew na drodze. Na szczescie nie bylo pijawek. Ale bylo warto: choc rafa w wiekszosci obumarla, to jednak przyciagala jeszcze troche rybek. I tak z tego co pamietam to bylo ze 20 gatunkow w jednym miejscu od zolto-czarnych plaskich, niebiesko-rozowych, sptrokate, po dlugie brazowe weze wodne (te z Malej Syrenki). Oraz pelno kolczatek, ktore wydawaly sie obserwowac kazdy twoj ruch. Brrr. Sandrze udalo sie zobaczyc rekina, ale to bylo na glebinach dalej od brzegu. Ja za to przez strach wolalam sie trzymac blizej brzegu. I gdy juz mialam wracac na brzeg zobaczylam, ze pode mna jedna ze skal zaczyna sie ruszac. Ale zaraz, to nie skala... to byl wielki zolw wodny – taki jak w programach przyrodniczych. Dryfowal metr podemna i usilnie probowal wykopac cos spod skaly. Po jakims czasie podniosl pysk i popatrzyl na mnie, ale potem znowu wrocil do polowania. Nawet nie probuje opisac wrazenia jakie robi widok takiego wielkiego stworzenia w wodzie.
Wieczorem poszlismy uczcic nasze owocne nurkowanie swieza rybka z grilla. Po czym udalismy sie do baru obok. A tam “deser” dla mnie, bo poznalam 2 podroznikow z Pragi. Wiec caly wieczor przegadalam po czesku. I zeby nie bylo obaj pracuja w IT. Zebyscie widzieli ich miny gdy zaczelam nawijac lamanym czeskim (po dluzszej przerwie mialam klopoty).
Kolejny dzien na wyspie byl na regeneracje sil po ostatnich przygodach w dzungli, nurkowaniu i wieczorze, co ulatwila nam pogoda: pochmurno, czasem padalo, przez co woda byla metna i nie nadawala sie na nurkowanie. Wiec tylko zaliczylam spacerek do miasta do bankomatu, czyli w jedynym kierunku z brukowana sciezka. Wiec taki to byl leniwy dzien, ktory psula jedynie swiadomosci, ze moje towarzystwo wyjezdza nastepnego dnia i w urodziy bede sama. Sandra do Tajlandii (gdzie przyjechala na wymiane studencka) a Ian do Londynu. Wiec wieczorem poszlismy na happy hours i urodzinowe margarity pod palmami nad brzegiem morza.
W sobote towarzystwo wyjechalo, a ja przenioslam sie do jednoosobowej tanszej chatki. Tajemnicze ukaszenia jakie ostatnio zauwazylam na rekach i nogach zostaly wreszcie zidentyfikowane przez jednego z lokalnych – pluskwa. A ja myslalam ze to takie stworzenia juz dawno wyginely. A jednak. Tym bardziej chcialam zmienic lokalizacje na ostatni dzien (po naliczeniu 50 superswedzacych ukaszen tylko na 1 rece nie chcialo mi sie juz liczyc dalej).
Wiec powloczylam sie po plazy, zaczelam pisac notatki do tego wpisu i pobujalam sie na hamaku na plazy. Spotkalam tez jednego z Martina (jednego z Czechow) i wiec dolaczylam sie do nich na popoludnie i wieczor. Wiec urodziny spedzilam pijac tajskie piwo kolo sklepu wolnoclowego w Malezji rozmawiajac o podrozach po czesku. Czy mozna chciec wiecej?
Ciag dalszy nastapi...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oż ty kobieto szalona:DDDD Jak widzę tego robala na twoim przedramieniu, to mnie aż skręca z moją robalofobiąXDD Ale przygody masz niezłe;D Uśmiałam się z "pań" w sari;D A co do pluskiew, pocieszę cię, że nawet w USA wynajmując nocleg, warto sprawdzić, czy w reviews się na nie nie skarżą. W Nowym Jorku masz w komunikacji miejskiej dużo reklam remediów antypluskwowych;D Szaleństwo.
OdpowiedzUsuńTyle wrażeń a ani jednego muzeum ;-) Szczerze podziwiam i trochę zazdroszczę. Trochę, bo chyba jestem zbyt leniwy na takie spacery :-) Pozdrowienia!
OdpowiedzUsuń