poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Fisz and doktar

Wiem, że nie zaczyna się tak opowieści i w ogóle tyle tu błędów językowych stylistycznych, ale co mi tam. Po tak im czasie na obczyźnie i tak się dobrze trzymam językowo.

A więc... zamieszkałam w Mahalaxmi, a właściwie Satrasta. Jak zawsze potrzebowałam celu by przejść się po okolicy, więc tym razem było to przeziębienie (2 tygodnie bez węchu może doprowadzić do szału) i głód. Więc pewnego ranka wyszłam rano z domu i przeszłam się po okolicy w poszukiwaniu lekarza i jedzenia (mięsa!!!). Najpierw choroba, potem żołądek, po przecież nie wiadomo ile spędzę czasu w przychodni. Oczywiście wszyscy lekarze zaczynają pracę od 11, ale jeden z uczynnych strażników poradził mi iść do szpitala i tam się spytać. Rozmowa oczywiście wyglądała tak:

Ja: Doktor? When open? (Czy tu jest przychodnia? Od której przyjmuje lekarz?)
Strażnik: No doktar. Gjarah (Jeszcze zamknięte. Proszę przyjść o 11tej)
Ja: Ha… Other doctor? (Rozumiem, a czy jest jakiś inny lekarz w okolicy?)
Strażnik: All eleven (niestety wszyscy otwierają o 11tej). Hośpital (I tu pokazał kierunek) (Ale proszę sprawdzić w szpitalu)
Ja: Acza (Dobrze. Dziękuję)

I po co mi znać więcej z hindi. Więc poszłam do szpitala im. Kasturby. A tam wszystko hindi. Więc poszłam do pierwszego okienka, które wyglądało na rejestrację (kraty w oknie i tłumek wokoło jest uniwersalny). Ponad głowami oczekujących (w Indiach nawet ja jestem wysoka, a to o czymś świadczy) spytałam pana tak by zrozumiał:

Ja: Inglisz doktar? (czy jest tu lekarz mówiący po angielsku)
Pan z okienka: Kanter numba tin (Tak, proszę pójść do pokoju numer trzy) [Och tak, liczby w danym języku to absolutna podstawa gdy się dokądś jedzie].

Weszłam do środka w poszukiwaniu pokoju numer trzy, a tam dalej hindi i wymalowane szlaczki [do umiejętności liczenia przydaje się też znajomość pisowni podstawowych znaków]. Dumna jak paw z tego, że wiem jak wygląda szlaczek przedstawiający numerek trzy przedarłam się przez tłum w holu. I ku mojemu zdziwieniu do pokoju („zamykanego” za pomocą płachty w futrynie) nie było kolejki. Ale gdy weszłam do środka (bez pukania, bo niby w co) zrozumiałam, że to dlatego iż jest on pusty. Ale szybko przeszłam do pokoju numer 2 a tam miły i uśmiechnięty pan przywitał mnie pytaniem „Hello, how can I help you?”. Dodam przy tym, że był jednocześnie zajęty podpisywaniem recept ciągle wchodzących do pokoju ludzi. Całe badanie trwało mniej jak minutę, bo tylko zajrzał mi do gardła (użył przy tym pięknej metalowej latarki) i spytał czy mam katar. W zasadzie tylko na tę chwilę przerwał podpisywać recepty. Posłał szybko swojego pomocnika po lekarstwa dla mnie, a potem wyjaśnił co kiedy brać. Dostałam oczywiście antybiotyk, bo ja że by inaczej, katar i kaszel leczy się antybiotykiem (ani mi się śni go brać), paracetamolem i syropem na gardło. A potem powiedział, że już. Nawet za leki nie poprosił zapłaty, co zdziwiło nie tylko mnie, ale i jego pomocników. Ale spoko, poszłam sobie. W drodze do domu wstąpiłam jeszcze na targ rybny – uliczkę w której po jednej stronie pod daszkiem siedzą na podłodze ludzie i mają przed sobą świeżo (mam nadzieję) złowione ryby. A że była dopiero 9ta to była szansa, że są jeszcze zjadliwe. Wybór był dość łatwy, bo tylko 2 sprzedawców nie pomagało sobie stopą w trzymaniu ryby przykrojeniu, a z pośród nich wybrałam tego z ładniejszymi rybkami. Więc za 60 Rs (coś jak 6zł w kraju) dostałam kilogramową rybę bogowie-wiedzą-jakiej-nazwy, którą pan ładnie mi wypatroszył (resztki oddając jak zawsze obecnym kotkom), podzielił i zapakował w reklamówkę. Tak, urok zakupów od lokalnych dostawców.

Może nie napisałabym tej notki, bo wszystko to co się wydarzyło tego poranka, było takie „normalne”. Nawet pan oferujący indyjski seks (tak, to było tego samego dnia co dopiska z poprzedniej notki) czy wołający za mną mężczyźnie, „helo, hał ar ju?” „łot jor nejm?”. Ale dzień później w Times of India przeczytałam interesujący artkuł, o tym, że WHO apeluje do lekarzy w krajach rozwijających aby przeznaczyli przynajmniej 60 sekund na badanie każdego z pacjentów. Cóż… czyli miałam szczęście, bo moje badanie trwało przynajmniej 90 sekund. No chyba, że doliczyć te 20 osób, które przewinęły się przez gabinet by prosić o podpis na recepcie. Wtedy ta średnia już nie będzie tak imponująca.

1 komentarz:

  1. Czyli, ze nasza, polska służba zdrowia nie jest taka zła choć nie dają lekarstw za darmo ;-) Zdrowia życzę :-)

    OdpowiedzUsuń