piątek, 26 sierpnia 2011

Przenosiny na nowe miejsce

Gdy usłyszałam wybuch pomyślałam „czyżby nowy zamach terrorystów” ale spojrzałam na zegarek, który wskazywał 22. Spokojnie, to tylko festiwal, na zamachy dziś za późno. Patrzcie jak perspektywa i reakcja na niespodziewane zdarzenia może się zmienić.
Jednak nie dane mi było zamieszkać koło torów w slumsach bez bieżącej wody, ale za to z plazmą. Moja mieszkaniowa odyseja mam nadzieję dobiegła końca. Oto zamieszkałam z koleżankami z pracy (śmieszną i rozrywkową Filipinką i Litwinką – miłośniczką muzyki i salsy) w uroczej dzielnicy Mahalaxmi. W zasadzie to bardziej SatRasta (czyli „Siedem ulic” od słynnego ronda w pobliżu), ale ja wolę nazwać to Mahalaxmi, bo taka stacja znajduje się 5 min od mojego budynku. Atrakcją okolic jest największa pralnia miejska Dhobi Ghat (ciekawskich odsyłam do Wikipedii lub zapraszam do siebie).

A przenosiny swoją drogą były kolejną przygodą – w Indiach chyba najprostsze rzeczy stają się wyzwaniem. Wyprowadzając się ze starego mieszkania nasz landlord zażądał remontu ponoć „zdewastowanego” mieszkania, który wyliczył na 14 tysięcy rupii (w przeliczeniu na zarobki w PL to ok 1400zł). Bzdura. Pożyczyłam więc z biura tynk, pędzle i inne przybory do malowania i zabraliśmy się samodzielnie za odnawianie. Można by wynająć paru gości z ulicy (dosłownie, bo w niektórych okolicach malarze siedzą na chodnikach/ulicy/ziemi i czekają na klientów; znak rozpoznawczy to reklamówka z pędzlami) za 400Rs za dzień, którzy by to zrobili w 2 dni, ale niestety wymagało by to pilnowania ich przez ten czas. A że wszyscy z domowników pracują, musieliśmy się za to zabrać sami. Więc po uroczych 10-12 godzinach w biurze mogłam w domu odpocząć sobie w aktywny sposób nakładając gładź, szlifować (czy jak to się nazywa) i malując ściany. Potem tylko trzeba było wynająć 2 gości do sprzątania mieszkanie. Może Indusi to pracowity naród, ale ja nie miałam przyjemności natrafić na takich sprzątaczy, więc co 2 minuty wołali mnie bym sprawdziła czy już jest czysto, a ja jako „ta biała, niedobra kobieta” ciągle im wytykałam co jeszcze mają poprawić. Oj, nasłuchałam się na siebie narzekań, oj nasłuchałam (większości nie zrozumiałam, bo było w marati, ale „fucking bitch” było dość jednoznaczne). Ale przynajmniej robota była zrobiona. Tak więc cały remont kosztował nas kolo 3tys (wliczając w to wszystkie koszty materiałów i wynagrodzenie sprzątaczy).

Gdy mieszkanie było gotowe nie pozostało nic innego jak przewieźć rzeczy. Dwa pierwsze transporty taksówką były na tyle duże, że już myślałam, że to wszystko. Dlatego na spotkanie z landlordem, na którym mieliśmy oddać klucze i dostać od niego zwrot depozytu poszłam tylko z torebką. A tu niespodzianka w domu, bo nikt nie chciał wziąć rzeczy ze „wspólnego budżetu”, więc zostały mi wciśnięte. Dodatkowo zapomniałam o materiałach do malowania, które były pożyczone z biura i musiałam oddać. Nasz landlord, jako typowy Indus, spóźnił się 2 godziny i przyszedł w końcu przed 23. Pieniędzy oczywiście nie przyniósł, bo „zapomniał że tak się umawialiśmy” i obiecał przelać na moje konto bankowe we wtorek (w poniedziałek było święto bankowe; tak, znowu; szkoda, że w moim biurze ich nie uznają;) ). Tak więc obłożona w worek z materiałami do malowania, 3 reklamówki z różnymi szpargałami, plastikowy stolik na kółkach, kubeł z kolejnymi szpargałami podążyłam w kierunku stacji. Wzięłabym taksówkę bezpośrednio do nowego lokum, ale licząc na depozyt nie miałam w portfelu więcej jak 40rupii które akurat starczyły mi na rikszę na stację. Gorzej było po wyjściu z pociągu, bo trzeba było przejść się ten „5 minutowy kawałek” z całym tym majdanem. Worek z pędzlami oczywiście się rozwalił w połowie drogi, gdy szłam uroczym pół oświetloną uliczką. Gdy wreszcie dotarabaniłam się do wejścia na osiedle przywitały mnie zamknięte drzwi. Oczywiście, że zamykają wejście na noc. Wołanie strażnika nic nie pomogło, bo po co miałby się ruszyć i mi otworzyć. Pojawił się dopiero gdy zaczęłam przerzucać przeczy górą przez bramę. I tak zaczęłam mieszkać na nowym miejscu od próby włamania na osiedle. Skrzyczał mnie oczywiście po swojemu i kazał iść do głównej bramy 200m obok, więc skończyłam przerzucać rzeczy na drugą stronę i poszłam z małą torebeczką do głównego wejścia. Oj zły był na mnie, oj zły. Ale uśmiech „jestem nie dość, że biała to jeszcze blondynka” oraz 30 rupii (dosłownie ostatnie z portfela) załatwiły sprawę.

Może i długa opowieść o takiej błahostce jak przeprowadzka, ale ile nerwów mnie kosztowała to nie zliczę. Teraz jeszcze tylko się rozpakować do końca. A mieszkanko jest bardzo przyjemne. Pokój z szafą!!!! Zamiast łóżek mamy po 2 materace które w razie potrzeby można zwinąć i służą jako fotel – genialny pomysł na zaoszczędzenie miejsca. Do tego kuchnia z prawdziwą kuchenką gazową – rarytas jak na mieszkanie dla obcokrajowców (przypominam, że aby kupić butlę trzeba się zarejestrować w krajowym rejestrze czegoś tam i trzeba kupić kolejną butlę pomiędzy 17 a 180 dniami od zakupu poprzedniej; jak się nie kupi po tym czasie to rejestracja przepada, a wcześniej nie można, ze względu na przepisy antyterrorystyczne). A do tego wszystkiego salon z przepięknymi obrazami i szafką pozostawioną przez nasze szefostwo, bo mieszkanie jest oficjalnie wynajmowane przez nasze biuro (jak oni mogli tu mieszkać to my nie damy rady).

A okolica? Jak wspomniałam pralnia miejska, trochę slumsów (jak wszędzie z resztą), ale ogólnie to okolice mniej i średnio zamożnych muzułmanów. Więc jak ostatnio wracałam po północy do domu taksówką to aż sama się zdziwiłam jak bardzo ulice tętniły życiem. Wszędzie tłumy, szczególnie w restauracjach i koło ulicznych jadłodajni. Cóż, ramadan. Ludzie mogą jeść pomiędzy 19 wieczorem i 4.30 rano i korzystają z tego w pełni.

A na sam koniec tej opowieści w ramach nie podsumowania, ale ciekawego spostrzeżenie. Gdy pisałam tę notkę nagle usłyszałam za oknem wyjątkowo głośne wybuchy. Wpierw jeden, a zaraz po nim podwójny. Pierwsza moja myśl to „hmm, czyżby znowu terroryści”, ale spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że jest 22. „Nieee na terrorystów już za późno, pewnie to kolejny festiwal”, bo tu co i rusz coś sobie świętują. Ale jakoś opcja zamachu kolejnego nie była wcale niemożliwa. Przy skuteczności tutejszej policji, która miesiąc po zamachu nie znalazła winnych i sama nie wie kto to zrobił, nic dziwnego, że różni „źli ludzie” próbują naszkodzić innym. Ale jakoś nikt tego nie przeżywa tego, miasto i jego mieszkańcy zachowują spokój jak przed zamachem. Jakby nic się nie stało. Może przez to, że nie mam telewizji, ale nie widzę takiej traumy jak po Madrycie, Londynie czy ostatnio Norwegii. Bo India jest naprawdę „Incredible”.

PS: No a teraz to już naprawdę na koniec dodam, że jak przeszłam się któregoś ranka w poszukiwaniu jakiegoś bazarku z jedzeniem to jeden z przechodzących panów szepnął mi do ucha propozycję „Indian sex?”. Inny z kolei na mój widok stwierdził „Wow!”. Tak to jest być jedną z dwóch (współlokatorka, jeszcze nie była na spacerze, więc o niej jeszcze nie wiedzą) białych kobiet w dzielnicy muzułmańskiej.

1 komentarz:

  1. Podziwiam szczerze :-) Trzeba mieć końskie zdrowie i dużo samozaparcia ale na szczęście Dajesz sobie radę. Dalszej wytrwałości życzę i pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń