Co może pójść źle na wyprawie służbowej załatwianej na ostatnią chwilę oraz będąc mną z kijowym szczęściem? Wszystko.
Na 48godzin przed odlotem, Kijkowa dała sobie ukraść portfel na imprezie, a wraz z nim plastiki takie jak: PAN card (rodzaj dowodu osobistego poświadczającego, że płacę podatki w Indiach), kartę do bankomatu z indyjskiego konta, gdzie jest moja pensja, kartę ubezpieczenia wypadkowego, bilet na pociąg no i trochę gotówki. Tak więc mając 50 rupii w portfelu przeżyłam 2 dni jeżdżąc po mieście jak szalona i załatwiając wszystko po kolei: bank, rejestrację zagranicznych (FRRO, przekleństwo wszystkich cudzoziemców). Już wyjaśniam po co FRRO: mój lot z Liberii do Manili miałam wykupiony z przesiadką w Bombaju, ale przez to, że loty wypadały już po wygaśnięciu mojej wizy chciałam dostać tygodniowe przedłużenie pobytu, by móc tu wrócić i przesiąść się następnego dnia do Manili (przeciwnym wypadku musiałabym spędzić 22 godziny na lotnisku czekając na następny lot). A było to w poniedziałek, więc domyślacie się jaki był wynik mojej wyprawy do urzędu. Powiedzieli mi, że mogę wrócić, ale na nowej wizie. A tę mogę dostać tylko w Polsce. Więc szybka zmiana planów i paniczne poszukiwania lotu powrotnego z Liberii przez Akrę, Addis Ababe do Manili z możliwą przesiadką w Dubaju i jeszcze gdzie indziej. W międzyczasie poszłam do banku (karta ukradziona, ale i zablokowana, więc nie miałam dostępu do gotówki), ale uprzejmi państwo z banku odsyłali mnie od okienka do okienka nie wiedząc jak przesłać pieniądze z indyjskiego do polskiego konta, do które miałam kartę. Trwało to dobre pół godziny aż w końcu powiedziano mi, że nie obsługują polskiego złotego i nie mogą zrobić takiej transakcje. Chciałam wybrać trochę gotówki wypisując na siebie czek, ale pani z przepięknym uśmiechem na twarzy powiedziała, że 5 minut temu zamknęli już kasę i następne transakcje gotówkowe będą możliwe dopiero następnego dnia. W ten sposób wylądowałam późnym popołudniem już tylko z 26 rupiami w kieszeni. Ciekawe uczucie, jak ma się do wyboru kupić na mieście bułkę lub bilet na pociąg (musiałam mieć jeszcze na jeden następnego dnia jadąc do pracy). Ale na szczęście zupki instant w domu uratowały mi życie.
Więc dziwny był ten wyjazd z Bombaju. Jak zawsze chaotyczny, w pośpiechu, prawie bez przygotowania. Nawet będąc na lotnisku nie czułam się, że jadę. W domu zostawiłam trochę rzeczy, w ten sposób zaklinając los, że tu wrócę. Albo przynajmniej, że będzie je łatwo wysłać do Polski jeśli nie dostanę następnej wizy.
Ale jak już pisałam na FB – chciałaś przygód to je masz.
Otóż dalej: dzięki temu, że szefostwo spytało się mnie czy mogę jechać na święta do Liberii na 5 dni przed wylotem (w tym weekend) nie zdążyli przysłać mi liberyjskiej wizy. Mój kolega dostał przynajmniej kserówkę/fax z oświadczeniem, że jego wiza czeka na niego w Monrowii, a ja miałam jechać na piękne oczy. Będąc strzępkiem nerwów, kończąc pozostałe projekty i przekazując pracę nad nimi innym nie spałam parę dni (o jedzeniu już nie wspominając). Więc pakowanie się ze wszystkimi manelami do Polski było dość chaotyczne i mało racjonalne. Więc z tego wszystkiego w dniu wyjazdu zapomniałam zaświadczenia o szczepieniu na żółtą febrę, które jest wymagane w całej Afryce. „Panie Premierze, jak żyć” powiadacie.
Ale, ale to nie koniec włóczykijkowych przygód. Na lotnisku na odprawie bagażu mój kolega nie miał żadnych kłopotów (miał wizę i szczepienie – szczęściarz jeden), ale ja? Wtedy zorientowałam się dopiero, że zapomniałam tej kart szczepienia na febrę. Z kamienną twarzą podałam książeczkę międzynarodowych szczepień (w której nie ma nawet wzmianki, że byłam szczepiona na febrę, że jest żółta i ma stempelki na WZW itd.). Na pytanie o wizę to już strugałam głupka, że będzie na lotnisku. Wezwali naczelnika, z którym porozmawialiśmy sobie parę minut. Rozmowa była dość interesująca, bo pani z okienka potwierdziła, że mam szczepionkę, ale jest problem z wizą. Międzynarodowe przepisy mówią, że jak mnie nie wpuszczą do Liberii z braku wizy to mnie muszą deportować do miejsca, z którego ruszałam, czyli Indii, do których nie będę miała wtedy wizy i możliwości wjazdu (oglądaliście film „Terminal”, to taka podobna sytuacja nieco). No to mówię, że wiem, że nie wrócę do Indii, bo potem mam podróż na Filipiny i z Etiopii rezygnuje z dalszego lotu do tutaj.
Oficer – no to świetnie, mogę zobaczyć ten bilet?
Ja - Eee, no jeszcze nie kupiłam, bo, bo bo …
Oficer – ach tak.
Moje piękne oczy starały być jeszcze piękniejsze, bo już widziałam, że mój wylot się oddala. I nie wiem jakim cudem udało się. Musiałam tylko powiedzieć, że mam wystarczające środki na pokrycie kosztów biletu do Polski i że w razie deportacji (zaczynam lubić te słowo – ostatnio słyszę je codziennie) nie wrócę do Indii tylko polecę do domu. Z duszą na ramieniu oddaliliśmy się do odprawy celnej. Tam kolejne parę minut, bo pan w okienku nie rozumiał adnotacji wypisanej długopisem w moim paszporcie, że mam pozwolenie na dodatkowe wjazdy i wyjazdy. Na szczęście już nie pytał o wizę ani szczepienia, ale nie mam co się cieszyć, bo dalej przy kolejnych odprawach w Ghanie czy gdzies tam mogą nie polubić mnie tak jak tu. Ale nareszcie, udało się. Byłam za piekielnymi bramkami w drodze do Etiopii.
Tylko chwila, moment. Czemu wyświetlacz pokazuje odlot pół godziny później niż jest na moim bilecie? Nie było by w tym nic strasznego prócz tego, że miałam równo pół godziny na przesiadkę (dzięki organizacji biletów przez mojego pracodawcę) w Addis Ababe. Ale że kontynuowałam lot tą samą linią to przecież będą wiedzieli, że ludzie się przesiadają i opóźnią też następny lot. Tia, jasne. To działa może w Europie, ale nie w Afryce. Cały samolot pełen ludzi przesiadających się do RPA, Mozambiku lub jak my do Ghany spóźnił się na wszystkie loty. Wszyscy dostali zakwaterowanie w okolicznych hotelach i vouchery na 300$ do wykorzystania przy następnym bukowaniu biletów (nigdy nie latajcie z Ethiopian Airlines) lub 200$ w gotówce oraz bilety na następny dzień. Nam się trafiły dwie noce w przepięknej stolicy Etiopii, bo zabrakło już biletów na czwartek. Pięknie, szczególnie, że nasz klient wylatuje na święta w piątek. Więc znowu szybki kontakt z biurem w Bombaju i negocjacje co tu zrobić. Jak kolejka się rozluźniła zaczęliśmy pertraktacje o inny lot, bo musimy się dostać do Monrowii najpóźniej jutro. Dzięki temu (i cierpliwości w oczekiwaniu 2 godziny by to wszystko załatwić) dostaliśmy bilety na godzinę 22.15. Lot … do Kairu, gdzie wylądujemy o po 1 rano, potem wylot do Akry o 8 rano, przylot tam o 13 i ostatni wylot do Monrowii o 14.30, gdzie wylądujemy o 17.15. Czyli zamiast 2 teraz mamy 3 przesiadki w tym 6 godn na Kairskim lotnisku czyli lacznie 30 godzin podrozy po Afryce. „Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda”.
A zeby bylo smieszniej to nasze bagaze trafily, razem ze wszystkimi pozostalymi lecacymi do Akry, do wielkiego kontenera. Wiec teraz zabawa polega na tym by je znalezc i wyciagnac przed odlotem za 9 godzin i zapakowac do samolotu do Kairu. Panowie bagazowi byli bardzo mili i powiedzieli, ze musimy zatem poczekac godzinke czy 2, ale my rownie uprzejmie i ujmujaco podziekowalismy i powiedzielismy, ze odbierzemy je sobie tuz przed odlotem – oby do tego czasu je znalezli. Zabralismy podreczne manele i poczlapalismy do busu hotelowego (po drodze jak zawsze taksowkarze powiedzieli, ze busa nie ma/odjechal/nie bedzie, ale oni nas chetnie zabiora gdzie chcemy i bedzie taniej – nie dziekuje). Bus przyjechal po 5 min i zabral do milego hotelu 10min od lotniska (oby tylko wieczorem nie bylo korkow), gdzie zjedlismy wreszcie lunch i moglismy sie udac na zasluzony odpoczynek. Trzeba naladowac baterie przed kolejna porcja 20 godzin podrozy o 19. Tak wiec dobranoc i bez odbioru.
Gosiu! Przygody zaiste godne prawdziwego globtrotuara :-) Podziwiam i trzymam kciuki! Powodzenia!
OdpowiedzUsuń