Pierwsza opowiesc z cyklu podrozy do Afryki zakonczyla sie w hotelu w Addis Ababe, gdzie praktycznie usnelam zanim moja glowa dotknela poduszki na wielkim lozu. Co by nie mowic hotel byl bardzo przyzwoity, a jedzenie wysmienite. Oraz pierwsze miejsce, gdzie zobaczylam w tym roku choinke. Tak wiec po 4 godzinach przymkniecia oczu trzeba bylo sie zwlec z wygodnego lozeczka I podreptac na dol do busa na lotnisko. A tam znowu uslyszelismy historie, ze nasze bagaze sa razem z innymi tranzytowymi na wielkiej palecie i ze rozpakowanie jej ma potrwac “jakis czas”. A co z obietnica, ze wypakuja je I umieszcza w magazynie?!? Po paru blagalno-grozbowych zdaniach (w koncu nasz lot byl za 2 godziny) bagaze jakos sie odnalazly I moglismy podazyc do kolejnej odprawy bagazy. A tam znowu pytanie “a pani to gdzie ma wize do Liberii?”. Juz sie tak wycwanilam ze powiedzialam po prostu: “JA (tu probowalam wygladac na jeszcze bielsza) wize to moge dostac na wjezdzie”. I przeszlo! Nawet o zolta febre sie juz nie pytali. Wiec zapakowalismy sie do samolotu lecacego do Kairu – bo to prawie po drodze (dodatkowe 3tys km) i juz nas nie ma w Etiopii. I znowu start, drzemka, jedzenie, drzemka, ladowanie. Caly ten rytual zaczynal sie robic taki nudny, ze wlasciwie stracilam rachube gdzie jestesmy. Aha Kair, bo zimno przerazliwie. Ja mialam przynajmniej sweterek i chuste, ale moj kolega byl na krotki rekaw, wiec bynajmniej mu nie zazdroscilam. A na lotnisku kazali nam usiasc w wyznaczonym miejscu i bron boze sie nie ruszac, bo bylismy w tranzycie, wiec ruchu bezwizowym. Wiec przyszlo nam czekac godzine czy 2 na niewiadomo co (ktory to czas przespalam na lawce) az w koncu zaprowadzili nasza grupke z roznych lotow do innego terminal, gdzie czekala nas kolejna odprawa. I znowu problem wizowy – tu bylam juz tak zmeczona i na wpol obudzona, ze powiedzialam, ze wizy do Liberii Polacy nie potrzebuja wcale. I co? Przeszlo. W koncu kto by chcial imigrowac do Liberii. Gdy znalezlismy nasza bramke umoscilismy sobie poslanko na laweczce, gdzie moglismy przekimac sie kolejne 5 godzin w oczekiwaniu na samolot. Potem znowu przeswietlanie bagazy, “prosze zdjac buty i pasek” i do samolotu. Odlot, drzemka, zarcie, drzemka, ladowanie. Czy to nie staje sie juz nudne? Na lotnsku tym razem w Akrze przywitala nas pani krzyczaca znudzonym glosem “transit” – slowo daje, nadawalaby sie na sprzedawczynie do filmu Bareji z lat 80tych! Gdy zebrala sie nas grupka przesiadkowiczow znudzona pani z obslugi zaprowadzila nas do straznikow, ktorzy zbierali nasze dane (nie padlo pytanie o wize, uff!), a potem kazali czekac. Znudzona przyszla po 20 minutach i zabrala nas do terminalu odpraw po czym stwierdzila “wy do Monrowii? Ale chyba mi sie wydaje, ze was lot odwolali. Musimy to sprawdzic”. No to by bylo juz zabawne. Szczegolnie, ze na wyswietlaczu bylo napisane, ze lot ma sie odbyc planowo. Gdy zwrocilam jej na to uwage uslyszalam “te dane moga byc nieaktualne”, wiec zabrala nas do innego budynku, na 2 pietro (fajnie sobie tak spacerowac z plecakiem i torba na laptopa w 32 stopniowym upale majac dzinsy I dlugi rekaw), do biura podrozy tylko po to by sie dowiedziec, ze lot o dziwo bedzie o czasie. Niespodzianka! No to powrot do hali odpraw. A tam przed odprawa bagazy stoi pani za kontuarem i zanim kogos przepusci do odprawy sprawdza na kartce czy dana osoba jest w systemie, ze leci tym samolotem. Technika! Oczywiscie naszych imion nie bylo i pani musiala sie pofatygowac do kolezanki, by ta sprawdzila w systemie komputerowym (skoro kartkowy sie nie sprawdzil) czy mamy prawo leciec tym samolotem. I o dziwo moje imie bylo w systemie, ale nie Saczina. Wiec biedak musial znowu wrocic na 2 pietro biura podrozy. Nie musze dodawac, ze robilo sie juz pozno. Gdy wrocil (oczywiscie byl w systemie, ale jakos jego imie przeoczono) bylo juz 15 min do zakonczenia odprawy. Wiec pedem udalismy sie do prawdziwej odprawy. Dobrze, ze nie mielismy bagazy I potrzebowalismy tylko kart pokladowych. Ale tu znowu sie okazalo, ze imienia Saczina nie ma w systemie. No to dziewczyna, ktora nas obslugiwala stwierdzila, ze nie moze wystawic karty pokladowej komus kogo nie ma w systemie. Nie pomogly tez wyjasnienia, ze nasz bilet zostal wystawiony dzien wczesniej przez etiopskie linie lotnicze, bo przegapilismy nasz lot. Nie wiedzac co ma z tym wszystkim zrobic, dziewczyna poprosila kolezanke z tasmy obok o pomoc. Kolezanka z biletem w jednym reku, dlubiac w uchu druga i wydajac chrumkajace odglosy myslala przez chwile co z tym fantem zrobic stwierdzila po chwili, ze przekaze sprawe do kolezanki o tasme dalej – widocznie czyszczenie ucha nie poprawilo przeplywu mysli na tyle by znalezc rozwiazanie. Dopiero trzecia powiedziala, ze bilet jest wazny i mamy prawo zasiasc do samolotu. SUKCES! Szczegolnie, ze wlasnie byla pora zamykania odprawy. Zadowoleni z siebie, ze nie spoznilismy sie tym razem I mozemy dalej leciec, z kartami pokladowymi w reku udalismy sie do bramki 4 wskazanej przez 4 osoby I monitor tylko po to by sie dowiedziec, ze prawidlowa bramka to nr 5 (jakiez to oczywiste, ze jak na bilecie jest 4 to znaczy 5). Samolot byl oczywiscie spozniony, ale to nie wazne. To juz ostatni lot. I po raz ostatnie start, drzemka, jedzenie, drzemka, ladowanie. A wyladowalismy na lokalnym lotnisku, gdzie poza naszym samolotem byly tylko smiglowce ONZtu. Tak, to musi byc Liberia! Lotnisko o tyle ciekawe, ze bardziej przypomina poczte. Z jednym okienkiem (pustym) i malutkim pokoikiem, gdzie odbywalo sie sprawdzanie dokumentow. Czekajac w kolejce na swoja kolej nagle podszedl do nas pracownik lotniska i wreczyl Saczinowi jego wize. A moja? Mialam dostac ja na wjezdzie. Przelecialam pol swiata udajac, ze to prawda! “Dla pani nie dostalem zadnej wizy”. No to ladnie. Z dusza na ramieniu weszlam do pokoiku, gdzie na szczescie pani z kontroli powiedziala, ze tak, maja dla mnie wize, ale jeszcze nie dzis, bo nie zdazyli wystawic. Wiec zabrala moj passport i kazala sie zglosic za pare dni po odbior jak juz zalatwia formalnosci. W ten sposob dostalam sie do kraju bez wizy i bez paszportu. Ale udalo sie! “A zaswiadczenie o szczepieniu?”. Upss. Numer z miedzynarodowa ksiazeczka nie przeszedl tym razem, bo sprawdzili co w niej jest. Ale za to mialam juz skan zaswiadczenia od kolezanki z Bombaju, ktora znalazla je w moich dokumentach. Wiec otworzylam computer i pokazalam, ze bylam szczepiona – ach technika!
I tak po 45 godzinach dolecialam do Liberii – trzeciego najbiedniejszego kraju na swiecie. Nie bylo latwo, ale sie udalo. Oby tylko oddali mi passport.
Ale po takim maratonie podrozy jakos stracilam serce do podrozy samolotem, bo jedyne co sie robi to spi, je i stoi w kolejce na przeswietlenie ewentualnie odprawe. Zadnej frajdy w tym nie ma. Dlatego w tym przypadku nie wazna jest podroz, ale osiagniecie celu.
Wrazenia z samej Liberii juz wkrotce (jak tylko bede miec jakies wrazenia).
Jestem pełna podziwu, choć uhahałam się jak norkaXD
OdpowiedzUsuńPodziwu nad czym? chyba cierpliwosci ;)
OdpowiedzUsuńMam dziwne wrażenie, że Kafka na podstawie Twojego bloga napisałby kolejne wielkie dzieło ;)
OdpowiedzUsuń