niedziela, 1 maja 2011

Ugali, komorka i polar

Przez ostatnie pare dni jakos wcale nie mialam okazji uswiadomic sobie, ze jestem w Afryce. Mieszkajac w Gymkhanie (centrum sportowym) ma sie wrazenie, ze wcale nie opuscilo sie Indii. Na sniadanie procz “zachodnich” kielbasek z bekonem czy omleta z cebula i pomidorem serwuja parate z curdem oraz puri bhaji. Do tego mango, banany, arbuz – wszystko to samo co jest dostepne w bombaju. Nawet keczup do kielbasek jest indyjski, czyli bardziej pomaranczowy niz czerwony i o tak podlym smaku, ze gdyby ktos mi nie powiedzial, ze to keczup to bym nie rozpoznala. I do tego sami hindusi w okolo (bekajacy siarczyscie przy posilkach), “Sheela” (przeboj katowany odkad przyjechalam do Azji) i krykiet w TV.

Kawalek Kenii moglam zobaczyc jedynie przez okno samochodu jadac rano do pracy (wieczorem jest ciemno, ze oko wykol). Ale wreszcie dzis udalo mi sie wyprosic dzien wolny (w niedziele i do tego swieto do pracy przychodza tylko nieliczni pracoholicy). A co wiecej udalo mi sie zorganizowac przewodnika – kolege z firmy. I juz na samym poczatku uswiadomilam sobie roznice kulturowe w podejsciu do czasu. Mimo, ze sama bylam spozniona 20 min to i tak musialam czekac kolejne 40 na przyjscie Paula. Juz sie nawet temu nie dziwie.

Przezylam tez przejazdy lokalnymi srodkami transport “matatu” – opisy w intenecie sa przesadzone. Moze i sa ciasne, niskie (prawie dotykalam glowa do dachu) i z ogluszajaca muzyka (czulam wibracje plecaka, ktory trzymalam na kolanach), ale da sie przezyc. Ale sa na tyle dogodne, ze zatrzymuja sie wszedzie, wystarczy tylko zapukac w sufit, ze chce sie wysiasc.

Co mnie zdziwilo to miejsce zwane “village market”, ktore kazdy mi polecal do odwiedzenia, jako cos, co mi sie na pewno spodoba. Coz, moj blad, ze nie sprawdzilam tego miejsca w internecie. Spodziewalam sie targowiska z pamiatkami, rekodzielem, moze tez owocami i warzywami – w koncu to “wiejski” market. A tu nie. W dzielnicy bogaczy, niedaleko siedziby ONZ, VM okazal sie burzujskim centrum handlowym. Co warte zauwazenia czarni to glownie sprzedawcy. Dotarlismy tam rano, gdy jeszcze nie bylo duzo ludzi, ale juz wtedy udezyla mnie ta dysproporcja, chyba tez oczywista.


Mialam tez okazje wstapienia na herbate do domu Paula i zobaczenia jak mieszkaja “lokalsi”. Prosty pietrowy budynek z 4 mieszkaniami na kazdym pietrze, znajdujacy sie na tylach asfaltowanej ulicy. W srodku przedpokoj polaczony z salonem i kuchnia oraz sypialnia. Mieszka tam tam sam. Co mnie udezylo najbardziej to, ze w Bombaju w podobnym miejscu mieszkalyby 2-3 osoby. Coz, stazysci nie wymagaja takich luksusow jak przestrzen.


Kolejnym wrazeniem byl widok miasta – kilkadziesiat chyba wyzszych budynkow kontrastujacych a plaskimi, max 1 pietrowymi budynkami, w okolicy. Nazywaja to centrum. Nie wiem na prawde co napisac o tym miescie. Jest male i malo ozdobne (zeby nie powiedziec brzydkie). Z paroma charaktetystycznymi, wyzszymi budyknami, sluzacymi jako punkty orientacyjne. Jest tak male, ze wiekszosc udalo nam sie obejsc w 2 godz. Sa tam drogie, “dizajnerskie” sklepy, hotele wielogwiazdkowe, w tym Hilton. Ale sa tez bary, gdzie moglam po raz pierwszy sprobowac czegos lokalnego – gulasz wolowy z “ugali” (maka kukurydziana z woda w formie gestego grysiku) z jakimis lokalnymi zielonymi warzywami. Pycha!



Odwiedzilismy tez targowisko na jednym z parkingow i powiem szczerze, ze odczuwa sie tu wplywy globalizacji. Koraliki, chusty czy inne pamiatki – wiekszosc mozna dostac w Bombaju czy w Europie. Ale i tak znalazlam ladne pudeleczka na bizuterie, ktore wytargowalam na 25% oryginalnej ceny.




To byl dziwny dzien, bo nadal nie wiem co mam myslec o tym miescie. Nie zachwyca, czasem przeraza. I na pierwszy dzien, gdybym nie miala przewodnika, pewnie nie skrecilabym w niektore uliczki, nie odwiedzila bym lokalnego baru (mieszczacego sie na 3 pietrze w biurowcu) i nie wyciagalabym tak czesto aparatu. Ale nawet tak troskliwa opieka nie uchronila mnie przed strata komorki sluzbowej w matatu (kieszonkowiec byl profesjonalista, bo zorientowalam sie dopiero 5 min po fakcie jak chcialam sprawdzic godzine). Coz w koncu to Nairobbery.

***

W pracy pytaja mnie czy mi sie nie przykrzy mieszkanie samej w Gymkhanie I czy znalazlam tam juz jakis przyjaciol. I znowu wychodze na dziwaczke, bo nie mam takiej potrzeby. Po 4 miesiacach w otoczeniu ludzi wreszcie poczulam ulge, gdy moge wreszcie pobyc troche sama. Poczytac ksiazke w spokoju, wyjsc poplywac na basenie czy przejrzec gazete/facebooka (lub wszystko na raz) bez otaczajacego tlumu wspollokatorow/wspolpracownikow. Ale skoro jestem juz dziwna biala plywajaca w basenie w bikini, podczas gdy pozostali goscie siedza w bluzach I polarach przy barze, to juz nic nie zaszkodzi mojej opinii.


A oto zdjecie lokalnego bocka. Jak on tu zyje to znaczy, ze ja tez moge.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz