czwartek, 28 kwietnia 2011

Na czarnym ladzie ...

Przez ostatnie pare tygodni ukladalam w glowie kolejne tematy na notki. Ale te musza ustapic miejsca wydarzeniu niezwyklemu i nieoczekiwanemu. Dnia 28 kwietnia, na 8 miesiecy przed uplywem waznosci mojej wizy, wyjachalam z Indii. Co prawda nie na stale, ale jednak wyprawa ta nie byla planowana. O wyjezdzie dowiedzialam sie w sobote. Moglam odmowic, ale kto by przegapil wyjazd na koszt pracodawcy, do Kenii.

Tak wiec siedze na lotnisku, czekam na otwarcie bramki, i wejscie na poklad. Duma mnie rozpiera, ale udaje powazna byznyslomen. Chcialoby sie pochwalic, ze nie lece jak zwykly smiertelnik-turysta, ale sluzbowo, do pracy. Ale nikt nie spytal. Ani przy oddawaniu bagazu, ani nawet przy odprawie celnej – choc tam zaznalam nutke satysfakcji gdy w formularzu wyjazdowym w rubryce zawod moglam wpisac juz nie “student”, ale “IT consultant”. Wiec nie pozostalo mi nic innego jak tylko podchodzic do kolejnych kilometrowych kolejek, z plecakiem na plecach i torba na laptopa w reku. Nastepnym razem musze skombinowac walizke na koleczkach, bo plecak psuje mi image.
Moze z czasem przywykne do wyjazdow sluzbowych i nie beda juz na mnie robic wrazenia. Tak jak tlumy ludzi koczujacych przed lotniskiem – wiekszosc siedzacych na ulicy, czasem na wielkich kocach, jedzacych i pijacych, czym bardziej przypominaja rodziny na pikniku niz oczekujacych na lot. Czy tez korek na osiedlu po polnocy z powodu krow stojacych na srodku ulicy. Lub ludzi na lotnisku wyciagajacych z tobolkow dywaniki i modlacych sie pod sciana z plakatem Vodafona.
A co bedzie na czarnym ladzie. Pewnie beda sie gapic na biala kobiete, probowac okantowac, a nawet okrasc. Beda slumsy oraz zapierajace dech w pieriach luksusowe apartamenty. Ale co z tego, wszystko juz przerobilam w Bombaju. Jak to mowia “been there, done that”. Bo rzeczywiscie, jak ktos przezyl Indie to przezyje wszystko. A ze zakwateruja mnie w indyjskim centrum sportowym (w ktorym trenuje narodowa kenijska druzyna krykieta), pewnie nie bede czula, ze wyjechalam.
No to w droge, “Czalo”. Zaopatrzona w laptopa, zestaw do skypa, mase kabli, komorke, wizytowki i gadzety promocyjne dla klienta wyruszam do kolebki ludzkosci (wg Wikipedii), dlatego to chyba dobry symbol na poczatek czegos nowego. Wiec sluzbowa przygode czas zaczac.

A tak na marginesie to nie poslali by przeciez stazystki na delegacje, wiec w bonusie sobotnich dobrych wiadomosci dostalam awans (lacznie z podwyzka ma sie rozumiec). Niezly wynik jak na 3,5 miesiaca pracy.




A po przyjezdzie: plasko, sawanna wokol lotnika, ale niestety nie zobaczylam slynnej zyrafy. No ale to powietrze! Jak tu wszystko ladnie pachnie – a moze raczej pieknie, bo nie pachnie. Niestety wrazenia psuja korki, szczegolnie te o 8 rano lub ok 17-18. Jedyne co mnie tu zaskoczylo to masa, ale to masa hindusow. U mojego klienta w firmie szczegolnie. Tak wiec na obiad byl ryz i daal – moze uda mi sie gdzies na miescie zjesc cos bardziej lokalnego.
Powroce jeszcze do wrazen z przejazdu/przeczolgania sie przez miasto. Wielkie prace budowlane powoduja gigantyczne korki na miescie. Dzis gdy utknelismy w jednym z takich korkow, przybieglo jakos z 7 roslych chlopcow I zaczeli wrzeszczec I walic w szyby, omal ich nie wybijajac. A potem rownie niespodziewanie uciekli. Kierowca wyjasnil, ze wlasnie dlatego jezdzac po miescie zamyka sie drzwi i okna, bo latwo stracic torbe czy inne rzeczy z samochodu. To zdarzenie utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze za zadne skarby swiata nie wyjde z terenu hotelowego po zmroku. Welcome to Nairobria.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz