Nie jest nim ani park narodowy, od ktorego odstraszyla mnie cena ($40 od obcokrajowca plus oplaty za wjazd samochodem), mozliwosc utkniecia w blocie – nic nie poradze, ze przyjechalam tu w porze deszczowej – oraz sama pora deszczowa, podczas ktorej wiekszosc zwierzat jest pochowana. Moze w porze suchej warto sie tam wybrac, ale to juz nie dla mnie. Nie tym razem. Cena odstrasza takze od odwiedzin sierocinca dla dzikich zwierzat (bardziej to funkcjonyje jako szpital dla zwierzat) oraz Walk Safari - kazde po $20. Nie, zdecydowalam, ze lepiej jechac do prywatnych osrodkow kontaktu z przyroda.
Pierwszym punktem program bylo wiec Giraffe Center, gdzie jako typowa turystka moglam pokarmic zyrafy cukierkami (zmielona kukurydza, pszenica I inne ziarna z melasa) oraz wysluchac lekcji o rodzajach zyraf mieszkajacych w Kenii, ich zwyczajach i programie ochrony. Niby kazdy wie jak wyglada zyrafa, ale wrazenie jakie robi zetkniecie sie z tymi gigantami, mozliwosc poglaskania ich jest niesamowita. W dodatku po karmieniu pan przewodnik zaprowadzil nas (mnie i mojego kierowce Johnego) do czesci wybiegu, gdzie udalo nam sie podejsc na odleglosc paru metrow do zyrafy Betty w jej naturalnym srodowisku.
Dopiero wtedy poczulam, ze jestem w Afryce, gdy przedzieralismy sie przez gestwiny buszu, w poszukiwaniu zyrafy. Po drodze wytropilismy tez malutka antylopke dik-dik oraz jaskinie jakiegos lisa czy szakala.
A potem w do Sheldrics Park odwiedzic male slonie i nosorozce. Pokazy dla turystow tylko przez godzine dziennie pomiedzy 11 a 12, zeby nie meczyc zwierzat. Pokaz obejmowal opowiesci o losach kazdego z osieroconych sloniatek, ktore trafily do osrodka oraz mozliwosc obserwacji ich zabawy w blocie. Malenstwa wielkosci czlowieka tarzajace sie w blocie – cudne! Dalo sie takze poglaskac podchodzace do linii odwiedzajacych maluchy, ktore byly zainteresowane ludzmi na rowni co ludzie nimi. A ze od odwiedzajacych oddzielala ich jedynie linka, to czesto probowaly przejsc za nia. Nosorozatka niestety nie wpuscili na wybieg bo malenstwo ma juz 4 lata I chyba ze 2 czy 2,5m dlugosci i lubi sie bawic szarzujac na odwiedzajacych, wiec dalo sie tylko podejsc do klatki i stamtad podrapac za uchem (nie krecil noga jak pies).
Po pelnych wrazen spotkan ze starsza i mlodsza natura w brzuchach nam juz zaczelo burczec, wiec pedem ruszylismy na lunch. Oglaszam oficjalnie, ze moja ulubiona afrykanska potrawa jest njama czoma z kenjadzi, czyli grilowane mieso z ziemniakami utluczonymi z kukurydza i zielenina. Serwowane wszedzie w przydroznych barach – jak ktos bedzie mial okazje odwiedzic rejony afrykanskie niech sie rozgada zaplastikowymi stolikami z rusztami obok, tuz przy drodze. I niech wywachuje aromatu pieczonego miesa. Bar, ktory odwiedzilismy nie mial przygotowanego miesa (zwykle wybiera sie sposrod juz upieczonych kawalkow) wiec musielismy sobie wybrac u rzeznika ktora nozke czy zeberko (oby) kozy chcemy zjesc. Potem godzina przy stoliku w oczekiwaniu az miesko sie upiecze, podczas ktorej delektowalismy sie widokami otaczajacych wzgorz, pol dzikich akacji i masajow wyprowadajacych stada owiec i koz na pastwiska.
Lunch tradycyjnie podany na desce, na ktorej pan kucharzo-kelner pokroil nasze zeberka. Podane z puree ziemiaczano-kukurydzianym (jak bylo juz wspomniane) i salatka z pomidorow ze szczypiorkiem. Prote i wysmienite! I jaka zabawa w obgryzaniu kosci.
Pozno sie z tego wszystkiego zrobilo, wiec jeszcze tylko zajechalismy do supermarket i na targowisko, zebym mogla sobie kupic przekaski na wieczory nadchodzacego tygodnia i moglam wreszcie zwolnic Johnego, by obejrzal wieczorny mecz. Dziwne to uczucie miec kierowce, ktory wozi cie gdzie chcesz, pomaga w targowaniu i nosi zakupy. Prawie rownie niezwykle jak buziak od zyrafy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz