niedziela, 6 lutego 2011

Dzień jak co dzień

Po pierwsze zmęczenie. Podobno to od zmiany temperatury, klimatu, czasu … coś w tym musi być, ale nie tylko. Myślałam, że studia przygotują mnie do wysiłku, ale jednak trzeba uznać, że po jakimś czasie zasoby energii się redukują, a lenistwa przybywają.
Kolejną rzeczą jest umykający czas – aż trudno uwierzyć, że jestem tu już miesiąc. Ale po przeczytaniu tego wpisu zrozumiecie czemu. Będzie to subiektywna relacja z przeciętnego (może nudnego) w dnia na końcu świata.
Rano pobudka. Nie jest tak źle, bo ok 8 (zawsze drzemka ze 20 min). Zanim się ogarnę jest już 9. Jeszcze tylko w biegu zrobić tosta i znaleźć buty (na „przedpokoju” jest ich cała kolekcja) i już jadę 14 pięter w dół. Żeby tylko zdążyć na autobus! Można by jechać rikszą, ale co to za przyjemność jak nic nie widać prócz pleców kierowcy. Do przystanku jest jakieś 5 min spacerkiem (jedyny wysiłek fizyczny ostatnio), a po drodze mijam pusty plac, na którym już niedługo zaczną stawiać blok podobny do mojego, slumsowe budy, psy śpiące na chodniku, dom weselny. Udało się i zdążyłam na busa. Zaczyna tu trasę, więc trochę potrwa zanim zakręci na ulicy, więc nie muszę podbiegać. Raz tylko mi się zdarzyło, że musiałam w biegu „wsiadać” i wolałabym tego nie powtarzać – go wygląda tak łatwo w wykonaniu innych. Teraz tylko modlimy się by nie było za dużo korków. Wersja optymistyczna to 15 min jazdy. Pesymistyczna – gdy będzie 9.35, a ja jestem jeszcze przed głównym zakrętem, trzeba wysiąść i przebieramy nóżkami ile wlezie, bo o 9.52 (punkt!) odjeżdża pociąg (następny za pół godziny). Ale jakoś zwykle udaje mi się być jakoś wcześniej, że nawet mam czas kupić gazetkę (Mumbai Mirror za 2,5 rupii = 15 groszy). Ustawiam się na peronie w miejscu, gdzie przyjeżdża I class ladies (jak mam bilet to czemu nie korzystać, szczególnie, że tłok jest mniejszy). Gdy nadjeżdża pociąg pakuję się do środka (tłumu jak na tutejsze standardy nie ma, bo to początek trasy, więc trzeba tylko wypuścić wysiadające panie). Siedzonko przy oknie i mam dla siebie ok 40-50 min dla siebie. Zwykle jest gazetka, książka a nawet pisanie na bloga (na kartce – jakie tarchaiczne!), ale obowiązkowo musi być parę minut drzemki. Pociągi zawsze tak na mnie działają. I nie muszę się martwić, że prześpię stację, bo wysiadam na końcu i jeszcze mi się nie zdarzyło, bym się nie obudziła na czas.
Wysiadam i wraz z tłumem (głównie mężczyzn) idziemy w kierunku wyjścia. Jaka szkoda, że nie można robić zdjęć, bo dworzec jest piękny. Ale jakoś wolę nie mieć kłopotów z panami policjantami z bronią maszynową pod ręką, którzy pilnują tu porządku. Przed dworcem mijam targowisko, którego nie powstydził by się stadion Xcio lecia za czasów świetności. A 5 min później i 2 przejścia przez ulicę (zebry nie ma, więc przejście jest wszędzie i nigdzie) jestem już pod biurem. Naszej Office Cow jeszcze nie ma o tej porze. No to do roboty, bo już dochodzi 11
O robocie nie ma co mówić, bo to zależy od dnia co trzeba zrobić. Ale i tak wyczekuje się na godzinę 13-14, kiedy to jest lunch (zwykle poranek dzięki temu bardzo szybko mija, bo trzeba się wyrobić z najpilniejszą robotą do tego czasu). A lunch to thali (kubeczki z różnymi sosami i przekąskami podawane z ryżem i 2 rodzajami cienkiego pieczywa) zamawiane 3 razy w tygodniu do biura. Mieliśmy kiedyś dabę (potoczna nazwa roznosiciela jedzenia), ale jeden koleś z biura poskarżył się na jakość jedzenia i zmienili nam na żarcie restauracyjne. Póki co mam od niego przerwę, bo ile można jeść to samo. W pozostałe dni lub jak nie jem biurowego jedzonka idę na grillowaną kanapkę (wersja na szybko) lub na naleśnika/ryż z warzywami/itp. (wersja na godzinkę).
A po lunchu to jeszcze tylko do 20.30 do końca pracy. Zwykle wychodzę ok 20.25 żeby zdążyć na pociąg powrotny o 20.35. Zwykle i tak mam sprint przez zatłoczone ulice i pomiędzy jadącymi samochodami (to tylko tak strasznie brzmi, ale po pewnym czasie staje się rutyną). Niestety bywają i dni gdy widzę, że nie zdążę, a wtedy można się poluzować chwilkę na facebooku itp., bo następny pociąg jest dopiero 21.10. Jazda pociągiem wieczorem przelatuje mi na czytaniu (jedyny czas na to właściwie). Z dworca przechodzę na przystanek autobusowy, przed którym już ustawiła się kolejka ludzi czekających na busa – bardzo cywilizowany sposób jak na tutejsze warunki. Ja oczywiście udaję białą turystkę, która nie rozumie zasad i idę na początek kolejki i ustawiam się z boku. Jakoś jeszcze nikt mi nie zwrócił uwagi. Mumbaj wyzwala w ludziach wiele złych instynktów. W domu jestem ok 22.15 i mam wreszcie czas dla siebie. Czasem coś ugotuję, pogadam z „rodzinką”, poszperam na necie, a po północy czas spać, bo następnego dnia znów do pracy.
Żeby nie było, że cały czas żyję pracą. Wieczorami wychodzimy na karaoke (poniedziałki), do pubu lub na shishę, czasem zdarzy się impreza u kogoś w domu, a w weekendy w klubie.
A w weekend (czyli sob i pon lub pt i niedz) zwiedzanie miasta, kino, spanie do 10tej i inne fanaberie, na które nie ma czasu w tygodniu.
Więc jak widać na „końcu świata” życie wygląda tak samo jak w PL. Nawet jeśli w drodze do pracy można się napić soku z trzciny cukrowej.

2 komentarze:

  1. Fajnie Ci!
    Skąd Ty się w ogóle w Indiach wzięłaś?

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, że tyle pracuję? :P
    A tak sobie pojechałam popracować. Nie wszyscy muszą jechać za zarobkiem na zachód.

    OdpowiedzUsuń