sobota, 17 grudnia 2011

Airporting ciag dalszy

Pierwsza opowiesc z cyklu podrozy do Afryki zakonczyla sie w hotelu w Addis Ababe, gdzie praktycznie usnelam zanim moja glowa dotknela poduszki na wielkim lozu. Co by nie mowic hotel byl bardzo przyzwoity, a jedzenie wysmienite. Oraz pierwsze miejsce, gdzie zobaczylam w tym roku choinke. Tak wiec po 4 godzinach przymkniecia oczu trzeba bylo sie zwlec z wygodnego lozeczka I podreptac na dol do busa na lotnisko. A tam znowu uslyszelismy historie, ze nasze bagaze sa razem z innymi tranzytowymi na wielkiej palecie i ze rozpakowanie jej ma potrwac “jakis czas”. A co z obietnica, ze wypakuja je I umieszcza w magazynie?!? Po paru blagalno-grozbowych zdaniach (w koncu nasz lot byl za 2 godziny) bagaze jakos sie odnalazly I moglismy podazyc do kolejnej odprawy bagazy. A tam znowu pytanie “a pani to gdzie ma wize do Liberii?”. Juz sie tak wycwanilam ze powiedzialam po prostu: “JA (tu probowalam wygladac na jeszcze bielsza) wize to moge dostac na wjezdzie”. I przeszlo! Nawet o zolta febre sie juz nie pytali. Wiec zapakowalismy sie do samolotu lecacego do Kairu – bo to prawie po drodze (dodatkowe 3tys km) i juz nas nie ma w Etiopii. I znowu start, drzemka, jedzenie, drzemka, ladowanie. Caly ten rytual zaczynal sie robic taki nudny, ze wlasciwie stracilam rachube gdzie jestesmy. Aha Kair, bo zimno przerazliwie. Ja mialam przynajmniej sweterek i chuste, ale moj kolega byl na krotki rekaw, wiec bynajmniej mu nie zazdroscilam. A na lotnisku kazali nam usiasc w wyznaczonym miejscu i bron boze sie nie ruszac, bo bylismy w tranzycie, wiec ruchu bezwizowym. Wiec przyszlo nam czekac godzine czy 2 na niewiadomo co (ktory to czas przespalam na lawce) az w koncu zaprowadzili nasza grupke z roznych lotow do innego terminal, gdzie czekala nas kolejna odprawa. I znowu problem wizowy – tu bylam juz tak zmeczona i na wpol obudzona, ze powiedzialam, ze wizy do Liberii Polacy nie potrzebuja wcale. I co? Przeszlo. W koncu kto by chcial imigrowac do Liberii. Gdy znalezlismy nasza bramke umoscilismy sobie poslanko na laweczce, gdzie moglismy przekimac sie kolejne 5 godzin w oczekiwaniu na samolot. Potem znowu przeswietlanie bagazy, “prosze zdjac buty i pasek” i do samolotu. Odlot, drzemka, zarcie, drzemka, ladowanie. Czy to nie staje sie juz nudne? Na lotnsku tym razem w Akrze przywitala nas pani krzyczaca znudzonym glosem “transit” – slowo daje, nadawalaby sie na sprzedawczynie do filmu Bareji z lat 80tych! Gdy zebrala sie nas grupka przesiadkowiczow znudzona pani z obslugi zaprowadzila nas do straznikow, ktorzy zbierali nasze dane (nie padlo pytanie o wize, uff!), a potem kazali czekac. Znudzona przyszla po 20 minutach i zabrala nas do terminalu odpraw po czym stwierdzila “wy do Monrowii? Ale chyba mi sie wydaje, ze was lot odwolali. Musimy to sprawdzic”. No to by bylo juz zabawne. Szczegolnie, ze na wyswietlaczu bylo napisane, ze lot ma sie odbyc planowo. Gdy zwrocilam jej na to uwage uslyszalam “te dane moga byc nieaktualne”, wiec zabrala nas do innego budynku, na 2 pietro (fajnie sobie tak spacerowac z plecakiem i torba na laptopa w 32 stopniowym upale majac dzinsy I dlugi rekaw), do biura podrozy tylko po to by sie dowiedziec, ze lot o dziwo bedzie o czasie. Niespodzianka! No to powrot do hali odpraw. A tam przed odprawa bagazy stoi pani za kontuarem i zanim kogos przepusci do odprawy sprawdza na kartce czy dana osoba jest w systemie, ze leci tym samolotem. Technika! Oczywiscie naszych imion nie bylo i pani musiala sie pofatygowac do kolezanki, by ta sprawdzila w systemie komputerowym (skoro kartkowy sie nie sprawdzil) czy mamy prawo leciec tym samolotem. I o dziwo moje imie bylo w systemie, ale nie Saczina. Wiec biedak musial znowu wrocic na 2 pietro biura podrozy. Nie musze dodawac, ze robilo sie juz pozno. Gdy wrocil (oczywiscie byl w systemie, ale jakos jego imie przeoczono) bylo juz 15 min do zakonczenia odprawy. Wiec pedem udalismy sie do prawdziwej odprawy. Dobrze, ze nie mielismy bagazy I potrzebowalismy tylko kart pokladowych. Ale tu znowu sie okazalo, ze imienia Saczina nie ma w systemie. No to dziewczyna, ktora nas obslugiwala stwierdzila, ze nie moze wystawic karty pokladowej komus kogo nie ma w systemie. Nie pomogly tez wyjasnienia, ze nasz bilet zostal wystawiony dzien wczesniej przez etiopskie linie lotnicze, bo przegapilismy nasz lot. Nie wiedzac co ma z tym wszystkim zrobic, dziewczyna poprosila kolezanke z tasmy obok o pomoc. Kolezanka z biletem w jednym reku, dlubiac w uchu druga i wydajac chrumkajace odglosy myslala przez chwile co z tym fantem zrobic stwierdzila po chwili, ze przekaze sprawe do kolezanki o tasme dalej – widocznie czyszczenie ucha nie poprawilo przeplywu mysli na tyle by znalezc rozwiazanie. Dopiero trzecia powiedziala, ze bilet jest wazny i mamy prawo zasiasc do samolotu. SUKCES! Szczegolnie, ze wlasnie byla pora zamykania odprawy. Zadowoleni z siebie, ze nie spoznilismy sie tym razem I mozemy dalej leciec, z kartami pokladowymi w reku udalismy sie do bramki 4 wskazanej przez 4 osoby I monitor tylko po to by sie dowiedziec, ze prawidlowa bramka to nr 5 (jakiez to oczywiste, ze jak na bilecie jest 4 to znaczy 5). Samolot byl oczywiscie spozniony, ale to nie wazne. To juz ostatni lot. I po raz ostatnie start, drzemka, jedzenie, drzemka, ladowanie. A wyladowalismy na lokalnym lotnisku, gdzie poza naszym samolotem byly tylko smiglowce ONZtu. Tak, to musi byc Liberia! Lotnisko o tyle ciekawe, ze bardziej przypomina poczte. Z jednym okienkiem (pustym) i malutkim pokoikiem, gdzie odbywalo sie sprawdzanie dokumentow. Czekajac w kolejce na swoja kolej nagle podszedl do nas pracownik lotniska i wreczyl Saczinowi jego wize. A moja? Mialam dostac ja na wjezdzie. Przelecialam pol swiata udajac, ze to prawda! “Dla pani nie dostalem zadnej wizy”. No to ladnie. Z dusza na ramieniu weszlam do pokoiku, gdzie na szczescie pani z kontroli powiedziala, ze tak, maja dla mnie wize, ale jeszcze nie dzis, bo nie zdazyli wystawic. Wiec zabrala moj passport i kazala sie zglosic za pare dni po odbior jak juz zalatwia formalnosci. W ten sposob dostalam sie do kraju bez wizy i bez paszportu. Ale udalo sie! “A zaswiadczenie o szczepieniu?”. Upss. Numer z miedzynarodowa ksiazeczka nie przeszedl tym razem, bo sprawdzili co w niej jest. Ale za to mialam juz skan zaswiadczenia od kolezanki z Bombaju, ktora znalazla je w moich dokumentach. Wiec otworzylam computer i pokazalam, ze bylam szczepiona – ach technika!
I tak po 45 godzinach dolecialam do Liberii – trzeciego najbiedniejszego kraju na swiecie. Nie bylo latwo, ale sie udalo. Oby tylko oddali mi passport.
Ale po takim maratonie podrozy jakos stracilam serce do podrozy samolotem, bo jedyne co sie robi to spi, je i stoi w kolejce na przeswietlenie ewentualnie odprawe. Zadnej frajdy w tym nie ma. Dlatego w tym przypadku nie wazna jest podroz, ale osiagniecie celu.
Wrazenia z samej Liberii juz wkrotce (jak tylko bede miec jakies wrazenia).

środa, 14 grudnia 2011

Zachodnio-afrykanska przygoda odc 1

Co może pójść źle na wyprawie służbowej załatwianej na ostatnią chwilę oraz będąc mną z kijowym szczęściem? Wszystko.

Na 48godzin przed odlotem, Kijkowa dała sobie ukraść portfel na imprezie, a wraz z nim plastiki takie jak: PAN card (rodzaj dowodu osobistego poświadczającego, że płacę podatki w Indiach), kartę do bankomatu z indyjskiego konta, gdzie jest moja pensja, kartę ubezpieczenia wypadkowego, bilet na pociąg no i trochę gotówki. Tak więc mając 50 rupii w portfelu przeżyłam 2 dni jeżdżąc po mieście jak szalona i załatwiając wszystko po kolei: bank, rejestrację zagranicznych (FRRO, przekleństwo wszystkich cudzoziemców). Już wyjaśniam po co FRRO: mój lot z Liberii do Manili miałam wykupiony z przesiadką w Bombaju, ale przez to, że loty wypadały już po wygaśnięciu mojej wizy chciałam dostać tygodniowe przedłużenie pobytu, by móc tu wrócić i przesiąść się następnego dnia do Manili (przeciwnym wypadku musiałabym spędzić 22 godziny na lotnisku czekając na następny lot). A było to w poniedziałek, więc domyślacie się jaki był wynik mojej wyprawy do urzędu. Powiedzieli mi, że mogę wrócić, ale na nowej wizie. A tę mogę dostać tylko w Polsce. Więc szybka zmiana planów i paniczne poszukiwania lotu powrotnego z Liberii przez Akrę, Addis Ababe do Manili z możliwą przesiadką w Dubaju i jeszcze gdzie indziej. W międzyczasie poszłam do banku (karta ukradziona, ale i zablokowana, więc nie miałam dostępu do gotówki), ale uprzejmi państwo z banku odsyłali mnie od okienka do okienka nie wiedząc jak przesłać pieniądze z indyjskiego do polskiego konta, do które miałam kartę. Trwało to dobre pół godziny aż w końcu powiedziano mi, że nie obsługują polskiego złotego i nie mogą zrobić takiej transakcje. Chciałam wybrać trochę gotówki wypisując na siebie czek, ale pani z przepięknym uśmiechem na twarzy powiedziała, że 5 minut temu zamknęli już kasę i następne transakcje gotówkowe będą możliwe dopiero następnego dnia. W ten sposób wylądowałam późnym popołudniem już tylko z 26 rupiami w kieszeni. Ciekawe uczucie, jak ma się do wyboru kupić na mieście bułkę lub bilet na pociąg (musiałam mieć jeszcze na jeden następnego dnia jadąc do pracy). Ale na szczęście zupki instant w domu uratowały mi życie.

Więc dziwny był ten wyjazd z Bombaju. Jak zawsze chaotyczny, w pośpiechu, prawie bez przygotowania. Nawet będąc na lotnisku nie czułam się, że jadę. W domu zostawiłam trochę rzeczy, w ten sposób zaklinając los, że tu wrócę. Albo przynajmniej, że będzie je łatwo wysłać do Polski jeśli nie dostanę następnej wizy.

Ale jak już pisałam na FB – chciałaś przygód to je masz.

Otóż dalej: dzięki temu, że szefostwo spytało się mnie czy mogę jechać na święta do Liberii na 5 dni przed wylotem (w tym weekend) nie zdążyli przysłać mi liberyjskiej wizy. Mój kolega dostał przynajmniej kserówkę/fax z oświadczeniem, że jego wiza czeka na niego w Monrowii, a ja miałam jechać na piękne oczy. Będąc strzępkiem nerwów, kończąc pozostałe projekty i przekazując pracę nad nimi innym nie spałam parę dni (o jedzeniu już nie wspominając). Więc pakowanie się ze wszystkimi manelami do Polski było dość chaotyczne i mało racjonalne. Więc z tego wszystkiego w dniu wyjazdu zapomniałam zaświadczenia o szczepieniu na żółtą febrę, które jest wymagane w całej Afryce. „Panie Premierze, jak żyć” powiadacie.

Ale, ale to nie koniec włóczykijkowych przygód. Na lotnisku na odprawie bagażu mój kolega nie miał żadnych kłopotów (miał wizę i szczepienie – szczęściarz jeden), ale ja? Wtedy zorientowałam się dopiero, że zapomniałam tej kart szczepienia na febrę. Z kamienną twarzą podałam książeczkę międzynarodowych szczepień (w której nie ma nawet wzmianki, że byłam szczepiona na febrę, że jest żółta i ma stempelki na WZW itd.). Na pytanie o wizę to już strugałam głupka, że będzie na lotnisku. Wezwali naczelnika, z którym porozmawialiśmy sobie parę minut. Rozmowa była dość interesująca, bo pani z okienka potwierdziła, że mam szczepionkę, ale jest problem z wizą. Międzynarodowe przepisy mówią, że jak mnie nie wpuszczą do Liberii z braku wizy to mnie muszą deportować do miejsca, z którego ruszałam, czyli Indii, do których nie będę miała wtedy wizy i możliwości wjazdu (oglądaliście film „Terminal”, to taka podobna sytuacja nieco). No to mówię, że wiem, że nie wrócę do Indii, bo potem mam podróż na Filipiny i z Etiopii rezygnuje z dalszego lotu do tutaj.

Oficer – no to świetnie, mogę zobaczyć ten bilet?
Ja - Eee, no jeszcze nie kupiłam, bo, bo bo …
Oficer – ach tak.

Moje piękne oczy starały być jeszcze piękniejsze, bo już widziałam, że mój wylot się oddala. I nie wiem jakim cudem udało się. Musiałam tylko powiedzieć, że mam wystarczające środki na pokrycie kosztów biletu do Polski i że w razie deportacji (zaczynam lubić te słowo – ostatnio słyszę je codziennie) nie wrócę do Indii tylko polecę do domu. Z duszą na ramieniu oddaliliśmy się do odprawy celnej. Tam kolejne parę minut, bo pan w okienku nie rozumiał adnotacji wypisanej długopisem w moim paszporcie, że mam pozwolenie na dodatkowe wjazdy i wyjazdy. Na szczęście już nie pytał o wizę ani szczepienia, ale nie mam co się cieszyć, bo dalej przy kolejnych odprawach w Ghanie czy gdzies tam mogą nie polubić mnie tak jak tu. Ale nareszcie, udało się. Byłam za piekielnymi bramkami w drodze do Etiopii.

Tylko chwila, moment. Czemu wyświetlacz pokazuje odlot pół godziny później niż jest na moim bilecie? Nie było by w tym nic strasznego prócz tego, że miałam równo pół godziny na przesiadkę (dzięki organizacji biletów przez mojego pracodawcę) w Addis Ababe. Ale że kontynuowałam lot tą samą linią to przecież będą wiedzieli, że ludzie się przesiadają i opóźnią też następny lot. Tia, jasne. To działa może w Europie, ale nie w Afryce. Cały samolot pełen ludzi przesiadających się do RPA, Mozambiku lub jak my do Ghany spóźnił się na wszystkie loty. Wszyscy dostali zakwaterowanie w okolicznych hotelach i vouchery na 300$ do wykorzystania przy następnym bukowaniu biletów (nigdy nie latajcie z Ethiopian Airlines) lub 200$ w gotówce oraz bilety na następny dzień. Nam się trafiły dwie noce w przepięknej stolicy Etiopii, bo zabrakło już biletów na czwartek. Pięknie, szczególnie, że nasz klient wylatuje na święta w piątek. Więc znowu szybki kontakt z biurem w Bombaju i negocjacje co tu zrobić. Jak kolejka się rozluźniła zaczęliśmy pertraktacje o inny lot, bo musimy się dostać do Monrowii najpóźniej jutro. Dzięki temu (i cierpliwości w oczekiwaniu 2 godziny by to wszystko załatwić) dostaliśmy bilety na godzinę 22.15. Lot … do Kairu, gdzie wylądujemy o po 1 rano, potem wylot do Akry o 8 rano, przylot tam o 13 i ostatni wylot do Monrowii o 14.30, gdzie wylądujemy o 17.15. Czyli zamiast 2 teraz mamy 3 przesiadki w tym 6 godn na Kairskim lotnisku czyli lacznie 30 godzin podrozy po Afryce. „Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda”.

A zeby bylo smieszniej to nasze bagaze trafily, razem ze wszystkimi pozostalymi lecacymi do Akry, do wielkiego kontenera. Wiec teraz zabawa polega na tym by je znalezc i wyciagnac przed odlotem za 9 godzin i zapakowac do samolotu do Kairu. Panowie bagazowi byli bardzo mili i powiedzieli, ze musimy zatem poczekac godzinke czy 2, ale my rownie uprzejmie i ujmujaco podziekowalismy i powiedzielismy, ze odbierzemy je sobie tuz przed odlotem – oby do tego czasu je znalezli. Zabralismy podreczne manele i poczlapalismy do busu hotelowego (po drodze jak zawsze taksowkarze powiedzieli, ze busa nie ma/odjechal/nie bedzie, ale oni nas chetnie zabiora gdzie chcemy i bedzie taniej – nie dziekuje). Bus przyjechal po 5 min i zabral do milego hotelu 10min od lotniska (oby tylko wieczorem nie bylo korkow), gdzie zjedlismy wreszcie lunch i moglismy sie udac na zasluzony odpoczynek. Trzeba naladowac baterie przed kolejna porcja 20 godzin podrozy o 19. Tak wiec dobranoc i bez odbioru.

sobota, 3 grudnia 2011

Urlopowo-podróżniczych opowieści ciąg dalszy.

Poprzednia opowieść zakończyła się w sennym, portowym miasteczku Mersing pełnym tanich restauracyjek (jak to Malezja) oraz kafejek internetowych z nastolatkami grającymi w WoWa. Po przespaniu się w hotelu znalezionym przypadkiem (tańszy i lepszy niż te opisywane w Lonely Planet) rano poszłam na przystanek autobusowy i ruszyłam do Johor Bahru – ostatniego miasta w Malezji na granicy. A tam złapałam kolejny autobus na do centrum Singapuru.


Samo przekraczanie granicy jest dość interesujące. Jedzie się busem (2.5 ringittów=2,5zł) do jednego przejścia granicznego. Tam wszyscy wysiadają i jadą schodami ruchomymi na pierwsze piętro na Malezyjską odprawę celną. Potem w dół do busu – ważny jest ten sam bilet więc podróż dalej jest zapewniona – trzeba tylko pokazać bilet kierowcy przy wsiadaniu. Potem przekraczanie granicy i znowu schodami ruchomymi z przyziemia dwa pietra wyżej. Tam odprawa Singapurska i sprawdzanie po kieszeniach czy na pewno nie zapomniałam wyrzucić ostatniej gumy do żucia. Wydaje się to absurdalne i śmieszne, ale to jednak prawda i wiele tabliczek przypomina zapominalskim by nie przywozić gum do żucia, zapalniczek w kształcie broni czy innych gadżetów. A potem znowu w dół do autobusu. Ja jak to ja, w ferworze walki z milionem papierów, dokumentów w dłoni i dwóch plecaków zgubiłam bilet i musiałam kupić nowy. Ale, że to był już Singapur cena skoczyła do 2,50S$ (czyli 7zł). Co? Jakiś absurd! Ale kierowca jak zobaczył, że się wykłócam (nie miałam jeszcze wymienionych pieniędzy) pozwolił mi zapłacić w ringittach i wskazała na tabliczkę z informacją dla pasażerów: pod groźbą kary zabronione jest: posiadanie gumy do żucia, palenie oraz krzyczenie na kierowcę. No tak, nie ma co zaczynać od łamania prawa.

Jak by ktoś miał wątpliwości, że to nie żarty z tym ogłoszeniem.



Na szczęście dalej było już tylko lepiej. Samo państwo – miasto jest … takie nie azjatyckie. Zapiera dech w piersiach! Tak… czysto! Wszystko jak by rysowane pod linijkę. Ludzie eleganccy, ładni, CZYŚCI! Nawet pan, który grzebał w śmietniku dobrze wyglądał. Budynki w centrum to głównie szkło, beton i trochę stali. Wygląda naprawdę imponująco i lekko futurystycznie. Ale co zadziwia w tej miejskiej dżungli wciąż jest zieleń, skwerki, klomby i ławki. Wokół niektórych domów równiutko przycięte żywopłoty.

Dworzec metra. Jednak może być pięknie mimo wszechobecnego betonu.



I oczywiście największa rozrywka w mieście, czyli centra handlowe. Europa niech się schowa, bo tu zakupowe szaleństwo przechodzi ludzkie wyobrażenie. Mówią, że Singapurczycy mają dwie pasje: jedzenie i zakupy. I z całą stanowczością potwierdzam to. Centra handlowe ciągną się nieprzerwanie, połączone podziemnymi przejściami i, dla ułatwienia, z dostępem do metra. Czasem można nie wychodzić cały dzień na zewnątrz, jeśli twój budynek mieszkalny ma dostęp do metra, bo większe biurowce mają windy w przyziemiach, więc w drodze z domu do pracy nie wychodzi się na dwór a wieczorem znowu w metro i do centrum handlowego. A wszędzie klimatyzacja, która jest ratunkiem na całoroczną temperaturę 32’C (+/- 4’C).
Jednego razu chciałam sobie skrócić przejście przez miasto i ochłodzić, więc weszłam do centrum handlowego. A tam kompletnie straciłam orientację. Tak pobłądziłam, że gdy wreszcie znalazłam wyjście okazało się, że wylądowałam po przeciwnej stronie niż planowałam. Więc znowu do środka i kolejna próba odnalezienia drogi – żałowałam, że nie miałam kompasu ze sobą. Przeszłam przez 4 kolejne centra handlowe, aż zdecydowałam, że to nie ma sens i wyszłam stamtąd i poszłam ulicą dookoła.






Automaty do kawy? Tak, ale dodatkowo z puree ziemniaczane.







Nawet panowie bezdomni byli czyści i niepachnący.

Wszyscy backpackerzy, których poznałam mówili, że zupełnie im się nie podoba w mieście, bo nie ma co robić i jest za drogo. Na dodatek jest zbyt czysto. Ale mówiąc szczerze, po mieszkaniu prawie rok w Indiach czystość i porządek nie zaliczyłabym do minusów. Nareszcie jakieś miejsce w Azji, w którym j wszystko łączy się w jakąś całość, gdzie panuje ład. Fakt, że drogo, ale to bardziej problem przyjezdnych, bo zarobki są przystosowane do cen. Jedyne co przeraża to stopień konsumpcjonizmu tego świata, który jest jednak na znacznie wyższym poziomie i nie tak tandetny jak w Rosji czy Indiach.
Jednocześnie ludzie są zadbani i widać, że inwestują nie tylko w to co mają na sobie. Prawdziwy szok przeżyłam jak zobaczyłam ludzi biegających na ulicy (zwłaszcza, że było to w południe i przy niemiłosiernym skwarze). Była też grupa 7 osób, która popołudniem wyszła z biura i przed wieżowcem w centrum miasta rozłożyła maty i zaczęła ćwiczyć pilates. Chyba ten świat nie może się już bardziej różnić od Indii.









Nawilżacz powietrza.


Ogólnie miasto zachwyca, potrafi zamieszać w głowie. Ma się wrażenie, że jest się w „wielkim świecie” nawet jak się je zupę z golonką za 5S$. szczególnie jak się pomyśli, że całe cetrum biznesowe znajduje się na sztucznie usypanym lądzie. Singapur w walce o przestrzeń woli inwestować w powiększenie terenu przez usypywanie kolejnych części miasta. Tak powstało również lotnisko. A prace wciąż trwają, szczególnie ze względu na ocieplenie się klimatu i groźbę podwyższenia poziomu morza.
Zauważalna jest też wielokulturowość miasta: najwięcej oczywiście Chińczyków (także najwięcej jest chińskich szkół na przedmieściach), ale są i Indusi oraz biali. I podkreślę to jeszcze raz – wszyscy czyści.
Przyznam się szczerze, że przez podróże i poznanie wielu ludzi z różnych narodowości, aspekt „bagażu kulturowego” jest jednak na rzeczy. I działa to w obie strony, chyba. Najlepszy przykład to Indus, który zaczepił mnie jednego wieczoru, gdy byłam na spacerze. Przyłączył się do mnie i zaczęliśmy rozmowę. On o mieście, jak tu się żyje, ja o Europie i Indiach. Aż po 1.5godz znajomości niespodziewanie wypalił: „Masz niepowtarzalną okazję uprawiania seksu z Singapurczykiem? Piszesz się?” … i czemu ja myślałam, że Indusi zagranicą są inni. Gdy mu grzecznie odpowiedziałam, że nie skorzystam ulotnił się w przeciągu 2 minut. Tia… więc nadal mam indusów za napalonych arogantów, a oni białych (białe!) za otwartych i „łatwych”.






Drzewa wbudowane do budynek.







Po tak interesującym zakończeniu Singapurskiej przygody następnego dnia złapałam pociąg na lotnisko. A tam kolejne zaskoczenie jak dobrze potrafi być zorganizowany dojazd z normalnego lotniska do tego z tanimi liniami – bezpłatny bus jeździ co parę minut i był bardzo wygodny. Samo lotnisko Budget jest dość małe (w porównaniu do normalnego z wielopoziomowym centrum handlowym), ale dobrze zorganizowane. I znowu sklepy, restaruracje, bary. Tylko foteli masujących nie było, w zamian był wielki stół z darmowymi kartkami i kredkami, by zająć czymś oczekujące dzieci i dać wytchnienie zmęczonym rodzicom.
Po przylocie do Penang Malezja nie była już tak imponująca jak jeszcze tydzień temu. Szczególnie gdy czekałam z paroma innymi podróżnikami godzinę na autobus do miasta (4 który przyjechały były tylko dla wysiadających), bo nie było żadnego rozkładu jazdy. Potem spacer przez backpackerską (czyt. hipisowską) dzielnicę w poszukiwaniu hostelu. Dobrze, że miałam towarzystwo i nie doczytałam w przewodniku by nie chodzić w tej okolicy wieczorem, bo zdarzają się napaści na ludzi. To chyba oddaje atmosferę kiepsko oświetlonych ulic z niszczejącymi budynkami. Więc miałam kolejny kulturowy szok w powrocie do prawdziwej Azji.






Miasto nie przypadło mi go gustu zupełnie. Jeśli to jest podróżnicza mekka, nad którą się wszyscy zachwycają to chyba nie jestem prawdziwą podróżniczką. Leniwe małe miasteczko z paroma tylko atrakcjami, za to pełne plecakowych turystów. Niektórzy z nich siedzieli tu od miesiąca. Siedzieli w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo co krok widziałam ludzi z makami/laptopami przeglądającymi Facebooka na tarasach hosteli. Miasto naprawdę daje wytchnienie zmęczonym podróżnikom, bo naprawdę nie ma tu za dużo do roboty. Jedzenie wcale nie zachwyca o wiele bardziej niż w innych miejscach w Malezji/Singapurze. Jest tylko ciut taniej jak KL (nocleg czy jedzenie). Słynny i zachwalany pomnik Buddy w Kek Lok Si Temple jest mizerny w porównaniu z Matką Rosją w Wołgogradzie. Dlatego pojechałam do ogrodu botanicznego odpocząć trochę od zgiełku miasta. A tam gdy usiadłam na schodkach i zrobiłam sobie piknik wyciągając kanapki zobaczyłam śliczną małpeczkę. Oooch! Urocza, i tak inteligentnie się na mnie patrzy. A potem pojawiła się kolejna… a potem 5 następnych. W tym momencie czując się jak w filmie Ptaki przypomniałam sobie ostrzeżenia przed małpami kradnącymi plecaki, więc szybko spakowałam co miałam do jedzenia i szybkim krokiem poszłam, a w pewnym momencie biegłam do głównej drogi, bo ta gromadka żarłoków zaczęła mnie gonić. Na szczęście nie były zbyt wytrwałe w pogoni i udało mi się zwiać. Ach natura!






Gdy miałam wreszcie dość przyrody wróciłam busem do miasta trochę okrężną drogą, bo autobus nie tylko przejeżdżał przez nieturystyczne dzielnice, ale również miał klimatyzacje i wygodne siedzenia.
I to już koniec podróżniczej opowieści. Na zakończenie wróciłam na 2 dni do KL, ale nie było tam już żadnych przygód. Poszwędałam się trochę po mieście, głównie w okolicach Petronas Tower, do których wreszcie udało mi się dojechać. Wierze są bardziej imponujące jak się podejdzie bliżej oczywiście, ale i tak nie robią aż TAKIEGO wrażenia jak by się mogło wydawać. Może przez to, że w mieście to budynek jak każdy inny. Ale za to wokół jest bardzo przyjemny skwerek z fontannami i basenem dla dzieci, w którym można na chwilę schłodzić nogi.
Dla zabawy odwiedziłam też targi mebli i wyposażenia wnętrz gdzie udając, że otwieram tu biuro skorzystałam z darmowego 30 minutowego masażu na specjalnym fotelu. Tak! tego mi było trzeba po tych dwóch tygodniach gonitwy. Tak mi się spodobało, że poszłam później na Fish Spa do centrum handlowego – odpowiednika warszawskiej Marywilskiej. Jak wyjaśniła mi pani z salonu – rybki żywią się martwym naskórkiem ze stóp. I rzeczywiście w tej samej sekundzie gdy moje stopy dotknęły wody stadko małych jak mieczyki rybek rzuciło się na mnie niczym piranie. Uczucie dziwne, ale przyjemne o ile pominąć fakt, że łachocze potwornie. Ale za to po półgodzinie moczenia się i pilingu miałam super gładziutkie stopy.
I tak zakończyła się moja Malezyjsko – Singapurska przygoda. Z 2 ringittami w portfelu, spłukana do tego stopnia, że ostatni posiłek zjadłam w Burger Kingu, bo można było płacić kartą. No dobrze, także dlatego, że miałam ochotę na ostatniego prawdziwego hamburgera przed powrotem do „cow-lover” Indii.



































Wszystko jest poukładane w Singapurze, w metrze nawet jest instrukcja jak wsiadać do pociągu.


Penang





























Kuala Lumpur znowu


















Jak słyszałam od znajomych, którzy odwiedzili Malezję i okoliczne kraje to prawda, że w M. jest ukryta cała Azja, ale tylko powierzchownie. Wszystko w mniejszych dawkach ale za to bardziej intensywnych można znaleźć w Kambodży, Tajlandii, Laosie, Wietnamie, Chinach, Indonezji czy na Filipinach (o tym akurat przekonam się za tydzień na służbowej wyprawie).
Komentarz wymyślcie sobie sami, bo cała podróż mówi sama za siebie...

… a to tylko początek! Bo prawdziwa Azja jeszcze przede mną!

niedziela, 6 listopada 2011

Ktoś mi ostatnio napisał na facebooku dlaczego wrzucam fotki i denerwuję tym ludzi. Jeśli zdenerwowały was z zazdrości moje zdjęcia z wyjazdu to lepiej nie czytajcie tego. Reszcie życzę smacznego!

Pamiętacie jeszcze ten stary kawałek „Warszawa da się lubić”? Parafrazując go Mumbaj także ma swoje uroki, wystarczy tylko znaleźć na niego sposób. Każde miasto da się okiełznać jeśli ma się z kim. Ja nareszcie znalazłam. Zapoznałam grupę zagranicznych pracowników, nie stażystów (z tymi nie miałam już wieki kontaktu, bo starzy wyjechali, a nowych nie chce mi się poznawać, bo zaraz też ich nie będzie), ale prawdziwych „Expatów”. Na szczęście nie wszyscy są na stanowiskach kierowniczych, mają kierowców i mieszkanie za 2 lakhs (200tys RS) zapewnione przez firmę (choć i tacy się zdarzają). Są i tacy z normalniejszą posadą i pensją jak ja, więc mieszanka jest równa.
Dziś właśnie był jeden z dni ucieczki z Indii. Każdy z nas ma czasem po dziurki w nosie Bombaju (i jego mieszkańców), więc ta potrzeba jest czymś, co nas jednoczy. Niestety bilety lotnicze są za drogie i nie da się (przez ograniczenia czasowe) tłumem wyjechać do innego kraju. Ale są inne na to metody. Sobotni brunch należy do jednej z nich.
Termin „brunch” pochodzi od połączenia słów breakfast i lunch (tak gwoli wyjaśnienia jak by ktoś nie wiedział). Wygląda to tak, że po udanej sobotniej imprezie i niewielkiej ilości snu idzie się do jednego z lokali oferujących tę usługę na późne śniadanie połączone z lunczem, a czasem i kolacją. Takie nasze poprawiny. Lecząc kaca krwawą mary i jedzeniowymi dobrociami, plotkując, narzekając co nas w Indiach denerwuje leniwie mijają kolejne godziny.
A co dobrego zaoferował nam dziś 5* Hotel Renesans?




(Mój talerz)

(talerz koleżanki widać, kto więcej zjadł)

Przystawki na zimno (jeden z 3 moich talerzy uwidoczniony na zdjęciu): jagnięcina w jogurcie, krewetki słodko-kwaśne, grzanki z figami i gorgonzolą, ogórek z wędzonym łososiem, pomidory pieczone z miodem, grillowane bakłażany, 5 gatunków wędlin (w tym szynki dojrzewające), 10 gatunków sera (ach, ach! O rozkoszy podniebienia!). Więcej nie pamiętam choć wierzcie mi nie wymieniłam wsysztkiego
Sałatki: ciecierzyca z pomidorami i oliwą, krewetki z ziemniakami w majonezie (można wybrać krewetki i zostawić zapychacz), bobowato-fasolowe kombinacje, mieszanki sałat i inne.
Nie wolno przesadzić, bo przecież przed nami porcje obiadowe.
Danie główne: red snaper (wybaczcie, ale nie mam zielonego pojęcia jak to jest po Polsku i nawet Wikipedia nie pomogła), kalmary, ryba maślana krewetki (długości mojej dłoni) i oczywiści homary – wszystko przygotowywane na życzenie, więc nie ma mowy o zimnych daniach. Z nie owoców morza ponadto: pieczenie: wołowa, boczek, kurczak, jagnięcina; steki wołowe (o stopniu wysmażenia jaki sobie życzysz). Dodatki do białek: gnioki (nasze kopytka) w pomidorach, papryka faszerowana, gotowane kulki ziemniaczane (coś jak nasze kluski śląskie), i pieczone warzywa.
O żołądku nieszczęsny! Czemu jesteś tylko jeden i nie potrafisz pomieścić tego wszystkiego czego jeszcze by się chciało choćby spróbować. Ale to nie koniec, bo trzeba zakończyć posiłek z honorem i deserem.
Desery: 10 rodzajów pralinek czekoladowych, pianki w czekoladzie na patyku, babeczki drożdżowe, ciasta (marchewkowo-migdałowe, czekoladowo-bajlejsowe, drożdżowe z winogronami, sernik z porzeczkami, tiramisu i parę innych, których nazw nie pamiętam), pianki lekkie jak chmurka na mięciutkim biszkopciku w 5 różnych smakach, puddingi (kawowy i czekoladowy), mus czekoladowy z pianką waniliową w kieliszkach szampanowych.
(zdjecie nie mojego talerza, wiec jest mało:P)
Tak, teraz mogę już umrzeć szczęśliwie i pewnie z przejedzenia. Zapomnijcie o zasadzie „odejdź od stołu nie do końca najedzony”, bo w końcu trzeba korzystać z tego co zapłacone (a zapłacono słono). Jak to dobrze, że lata treningu jedzeniowego u babci na imprezach rodzinnych nie idą na marne!
W międzyczasie kelnerzy zabierają puste talerze robiąc miejsce na następne, dolewają drinków. Pakiet brunch’u zaczynając od najtańszego obejmuje napoje niealkoholowe, alkoholowe lub szampan (alkohol plus burżujskie szampany).
Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale nie było niczego z masalą!

Taaaaak. To jest życie! I nawet z mojej mizernej pensyjki można sobie pozwolić na takie dobroci od czasu do czasu. Ale jak każde szaleństwo i to musi się kiedyś skończyć, więc po zapłaceniu rachunku udaliśmy się tłumnie na basen by spalić choć ułamek z kalorii spożytych przez ostatnie 3-4 godziny jedzeniowego szaleństwa. Basen może nie oszałamiającej wielkości, ale dało się przepłynąć trochę – o tak pełnym żołądku nie trzeba dużo by się zmęczyć. Ale to bardziej okazja, by się pomoczyć i poplotkować w wodzie. A potem pograć w wodną siatkówkę. I tak kolejne parę godzin aż do 5tej po południu. Jak te 7 godzin szybko minęło! Nasze 7 godzin ucieczki od rzeczywistości! Od Indii. Od Bombaju.

(widok z tarasu obok basenu, można prawie zapomnieć, że to Indie)

Ale trzeba wracać. Słońce chyli się ku zachodowi i każdy chce wrócić do domu odpocząć po tak wyczerpującym weekendzie. Jutro poniedziałek i większość musi iść do pracy (niby jest święto narodowe i dzień wolny, ale nie dla wszystkich). Siedząc na tylnym siedzeniu w aucie kumpla, wiezieni przez jego szofera opuściliśmy hotelowe tereny. Kolejny powrót do rzeczywistości. I to szybciej niż myślicie, bo już po pierwszych paru minutach jazdy pojawiły się pierwsze slumsy. Ale co zrobić. Jak ma się dosyć wystarczy odwrócić głowę od okna i zwrócić wzrok w stronę wnętrze samochodu, znajomych. Dzięki nim da się to wszystko przetrwać. Także dziecko żebrzące na stacji pół godziny później.
Nie potrafię opisać absurdu życia tutaj. Mój zasób słów nie jest tak bogaty. Ale niech przykład tego dnia w luksusowym hotelu skonfrontowany z jazdą pociągiem i żebrzącymi dziećmi (mieszkańcami stacji, których posłaniem jest papierowy karton, większość z nich rozpoznaję już po twarzy, bo spotykam je codziennie na stacji, gdy się budzą rano) będzie jednym z przykładów na surrealizm tego miejsca. Chyba nawet Gombrowicz nie napisałby czegoś bardziej abstrakcyjnego. Ale nie da się tego zmienić, trzeba przyjąć do wiadomości. I krzyknąć na dziecko „Nahi” (nie). Bo skóra tutaj robi się bardzo gruba…i nie od dobrego jedzenia.
Bo Bombaj da się lubić o ile da się z niego uciec raz na jakiś czas.