niedziela, 29 maja 2011

Normalnosc

Ostatnio zastanawaim sie coraz czesciej nad tym jak nienormalna jest Europa. Nienormalna, poniewaz wiekszosc swiata jest tak odmienna, a jak wiadomo to wiekszosc dyktuje co normalnym jest lub nie. Wezmy na przyklad kucharza i sluzace w w biurze, ktorych przyprawiam chyba o bol glowy tym, ze nie pijam herbaty (a juz tym bardziej kawy) przez co nie moga mi zaoferowac nic do picia procz wody. Skarzyli sie nawet swoim przelozonym, ze ta dziwna muzungu (biala) nigdy nic nie chce i ze to nie ich wina. Chca i sa bardzo gocinni, a ja nie pozwalam im sobie nic zaoferowac. Nawet szklanke na wode biore jak inni, podrzedni pracownicy ze stolika przy drzwiach zamiast zawolac kogos z kuchni by mi przyniesli. A do tego, o zgrozo!, sama zanosze talerz do kuchni po lunchu. Jakos trudno sie wyzbyc nawykow. Zupelnie zapominam, ze tu sluzba jest czyms normalnym dla (nielicznej) klasy sredniej. Hinduskie lub biale dzieci sa pilnowane przez czarne nianie. Ze zamiast isc do kuchni po swoja porcje lunchu nalezy czekac, az sluzaca go przyniesie. Gdyby kazdy byl tak samolubny jak ja, chcac oszczedzic, niepotrzebnej z mojego punktu widzenia, pracy biednej dziewczynie pewnie wyrzucono by ja z pracy. Podobnie w centrum sportowym gdzie mieszkam. Dzieci wyrzucaja smieci na ziemie w odleglosci 2m od kosza, a rodzice wcale nie zwracaja im za to uwagi. Powod – tworza tym samym miejsce pracy dla lokalnych. W koncu przez to jest potrzebna dodatkowa para rak przy sprzataniu osrodka. Jedna rodzina wiecej jest szczesliwa, bo beda mieli co wlozyc do garnka i nakarmic dzieci. Komus wychowanemu w Europie trudno to pojac.
Inna sprawa jest bezpieczenstwo, ktory to temat nadal bede walkowac,bo jest calkiem ... ciekawy. Ostatnio odwiedzajac na pare dni Mombase poczulam wreszcie ulge, bo moglam wyjsc na ulice i przespacerowac sie troche. Nie wyobrazacie sobie jakie to uczucie po miesiacu w zamknieciu, kiedy jedyny kontakt ze swiatem zewnetrznym ma sie przez szybe auta prowadzonego przez szofera. Ale 4 dni szybko przelecialy i musialam wrocic do swojej zlotej klatki. A tu nawet nie pozwolono mi wyjsc z samochodu i przejsc 3 metrow do bramy – byl straszny korek i chcialam pomoc kierowcy by szybciej wrocil do domu. Ale nie, musial mnie przewiezc przez brame, bo w ciemnosci na odcinku tych paru metrow cos mi sie moze stac. Albo co gorsze, jak ludzie przyuwaza, ze wysiadam wczesniej to nastepnego dnia moga sie przyczaic i zaatakowac samochod. Pamietam jak w Rosji sie dziwili, ze sama chodze po ulicy i sie nie boje – wtedy wydawalo sie to urojeniami moich rozmowcow, ale tu co i rusz widze potwierdzenie tego typu obaw. Mielismy ostatnio na ten przyklad napad na ciezarowke dostawcza. Na trasie napadnieto kierowce, pociachano lekko nozem (na szczescie nie groznie), samochod wyladowal rowie a towar posypal sie na wszystkie strony. Policja dotarla w miare szybko, wiec nie pokradli za duzo. Oczywiscie o fakcie, ze to byl napad dowiedzialam sie od zaprzyjaznionego pracownika, bo pozostali utrzymywali, ze to byl wypadek (nie chcac mnie najwyrazniej straszyc). Moze w kraju tez to sie zdarza, ale mam wrazenie, ze tu takie napady sa czestsze. Nie mowiac o tym, ze „odradzano” mi podroz autobusem z podobnych powodow.
Tak ostatnio stwierdzam, ze nie wiem po co ludzie szukaja zycia w komosie. Mam wrazenie, ze tutaj trafilam na inna planete i ze mowie innym jezykiem. I nie mam na mysli angielskiego. Ale skoro Afryka czy Azja (bo do Indii to tez sie odnosi) sa znacznie wieksze niz Europa, to one wyznaczaja co jest normalne. Jedyna roznica polega na tym, ze „zachodnia” telewizja dociera tutaj, wiec Oni maja pojecie jak wyglada Nasz swiat (czy rozumieja to juz inna bajka). Ale jak ktos mi znajdzie oferte jakiejs afrykanskiej stacji telewizyjnej w kablowce europejskiej to ma u mnie piwo. Gdyby byla, przynajmniej wiedzialabym, ze najwieksze biznesy naleza w Afryce do Hindusow i Chinczykow. Zmierzch ery panowania bialych jest tu najbardziej widoczny. I to tez jest norma.
A na koniec pare fotek z Mombasy.











Swiat bez kobiet w burkach na ulicy wydaje mi sie teraz taki nierealny! Az "nienormalny".

poniedziałek, 23 maja 2011

Wrazenia ogolne

Jesli India jest Incredible (niesamowita), to Kenie moge nazwac zaskakujaca.
- Angielski jakim sie posluguja jest zadziwiajaco zrozumialy. A moze to po prostu po treningu sluchania ze zrozumieniem w Indiach inne swiatowe akcenty to pestka.
-Maja zadziwiajaco smaczne piwo. A moze znowu po tym parszywym indyjskim wszystko dobrze smakuje.
- Gdzie sie nie ruszyc wszedzie sa indusi. Choc mieszkajac w Gymkhanie o to nie trudno.
- Po raz pierwszy w zyciu widzialam tez kolejki pieszych na stacji benzynowej. Przez ostatni tydzien trwala walka o kazda krople paliwa ze wzgledu na brak dostaw przed i w trakcie dlugiego weekendu na swieto pracy.
- Po raz pierwszy tez widzialam tu muzulmanska podstawowke. Nie wiem czemu mnie to zdziwilo, skoro katolickie szkoly mamy u nas w kraju. Ale przyznaje ze nie przyszlo mi wczesniej do glowy, ze inne religie tez moga prowadzic szkoly.
- Oczywiscie tez zaskakujace moze byc utrata komorki przy wysiadaniu z autobusu. Oraz juz 2 proby rabunku z samochodu stojacego w korku zaobserwowane w ciagu 1 tygodnia.
- Zaskakuje tez ciemnosc jaka panuje w tym miescie, stolicy duzego kraju. Latarni brak lub sporadycznie w niektorych rejonach. Ostatnio moj kierowca musial zrobic dodatkowe kolka na rondzie, bo nie zauwazyl gdzie jest zjazd do wlasciwej drogi.
- niezwykle sa tez interakcje z ludzmi. Tlumaczylam sie juz z nie posiadania innego jezyka plemiennego niz polski. Ze angielski znam ze szkoly, bo na ulicy czy w domu mowimy po polsku. Ponadto, ze nie bylismy nigdy skolonizowani. Dzis skolei uslyszalam o slubie dwoch starszych osob, znajomych jednej pracownic. Niby nic dziwnego, po za tym, ze panna “juz-nie-mloda” ma 40 lat, a jej narzeczony 45. Coz, rzeczywiscie starsza para jak na tutejsze standardy.
- przerwy dostastawy pradu, ktore byly dla mnie tylko czyms, o czym sie czyta, ale nie ma sie okazji doswiadczyc. A tu zdarzaja sie parominutowe na szczescie pary razy na dzien. Teraz staly sie na tyle norma, ze w biurze nie przerywamy dyskusji i pracy gdy gasnie nagle swiatlo w calym budynku.
- podejscie do czasu dla polnocno-europejczyka (zeby odroznic od poludniowcow) moze byc jedna z bardziej irytujacych rzeczy. Dobra, mowie tu za siebie, ze dla mnie jest to jedna z bardziej denerwujacych roznic. Spoznianie sie tutaj nie istnieje, a to dlatego, ze malo kto jest tu na czas. Osoba punktualna, jak na przyklad kierowca, jest uwazany za punktualnego jesli spoznia sie 15 min – ten ma prawo psioczyc na tych innyc, „spoznialskich”, ktorzy nie szanuja czasu innych osob. Pojecie czasu tez jest tu nieco inne, a moze to kwestia uprzejmosci, ze nigdy nie mozna sie spytac „bedziesz tu za 5 min”, bo kazdy odpowie „oczywiscie, ze tak” niezaleznie czy jest 1 czy 50 km od ciebie. Pytanie prawidlowe to „za ile bedziesz?”, zeby nie podpowiadac. Uzyskana odpowiedz nalezy pomnozyc przez 2 lub 3 i mamy czas dokladny. Lokalni znaja te reguly gry, ale dla turysty/przyjezdnego (mnie!!!) jest rzecza, ktorej nie moge przebolec.
- trzeba byc przygotowanym na szybka zmiane planow (nie wiem czy to urok miejsca czy moze ja mam takie przygody).
W niedziele przenioslam sie nad morze do Mombasy. Jak wszystko w tej wyprawie bylo nie tak jak z poczatku ustalone – kierowca rano nie przyjechal, wiec spoznilam sie na samolot - lecial nim wiceprezydent, wiec przyspieszyli jego odlot, co jest rzecza normalna w tej czesci swiata. Na marginesie dodam, ze w krajach arabskich przyspieszenie lotu moze wynosic nawet 3-4 godz, jesli ma nim leciec czlonek rodziny krolewskiej, ktoremu nie chce sie czekac (z opowiesci mojego szefa). Dalej – wyprawa miala byc na sob,niedz, ale zabraklo biletow, wiec przesunelam na niedz i pon, przez co zrobila sie podroz sluzbowa (dofinansowana przez biuro), bo mialam jechac ogladac tamtejszy oddzial firmy i pogadac z ludzmi. A w sob po poludniu dowiedzialam sie, ze musze przedluzyc pobyt do srody, bo kierownik tamtejszej czesci chce ze mna pogadac, a „nagle mu wyskoczyl wyjazd” i wroci we srode. I tak to jest sobie cos zaplanowac. 
Ale z opowiesci wspolpracownikow dowiedzialam sie, ze szefostwo ma zwyczaj zapominac o spotkaniach i wyjezdzac na wazniejsze. Albo nie podawac tematu spotkania przez co trzeba byc gotowym na kazde pytanie (wlacznie z wykresami, raportami itd) – urocze, prawda. Moge to tylko porownac z egzaminem na obronie, z tym, ze tu nie ma sie nic do zdobycia, a do stracenia – prace, jak zabraknie w materialach akurat tego raportu, o jaki chodzilo szefowi (ale po co mial by o nim powiedziec).

poniedziałek, 9 maja 2011

Nairobi jako miasto w planach turystycznych wystepuje jako punkt przesiadkowy raczej niz miesce docelowe wypraw. Ale nawet jednak udalo mi sie znalezc dzis pare miejsc, ktore z pewnoscia moge polecic odwiedzajacym choc na jeden dzien.
Nie jest nim ani park narodowy, od ktorego odstraszyla mnie cena ($40 od obcokrajowca plus oplaty za wjazd samochodem), mozliwosc utkniecia w blocie – nic nie poradze, ze przyjechalam tu w porze deszczowej – oraz sama pora deszczowa, podczas ktorej wiekszosc zwierzat jest pochowana. Moze w porze suchej warto sie tam wybrac, ale to juz nie dla mnie. Nie tym razem. Cena odstrasza takze od odwiedzin sierocinca dla dzikich zwierzat (bardziej to funkcjonyje jako szpital dla zwierzat) oraz Walk Safari - kazde po $20. Nie, zdecydowalam, ze lepiej jechac do prywatnych osrodkow kontaktu z przyroda.





Pierwszym punktem program bylo wiec Giraffe Center, gdzie jako typowa turystka moglam pokarmic zyrafy cukierkami (zmielona kukurydza, pszenica I inne ziarna z melasa) oraz wysluchac lekcji o rodzajach zyraf mieszkajacych w Kenii, ich zwyczajach i programie ochrony. Niby kazdy wie jak wyglada zyrafa, ale wrazenie jakie robi zetkniecie sie z tymi gigantami, mozliwosc poglaskania ich jest niesamowita. W dodatku po karmieniu pan przewodnik zaprowadzil nas (mnie i mojego kierowce Johnego) do czesci wybiegu, gdzie udalo nam sie podejsc na odleglosc paru metrow do zyrafy Betty w jej naturalnym srodowisku.











Dopiero wtedy poczulam, ze jestem w Afryce, gdy przedzieralismy sie przez gestwiny buszu, w poszukiwaniu zyrafy. Po drodze wytropilismy tez malutka antylopke dik-dik oraz jaskinie jakiegos lisa czy szakala.



















A potem w do Sheldrics Park odwiedzic male slonie i nosorozce. Pokazy dla turystow tylko przez godzine dziennie pomiedzy 11 a 12, zeby nie meczyc zwierzat. Pokaz obejmowal opowiesci o losach kazdego z osieroconych sloniatek, ktore trafily do osrodka oraz mozliwosc obserwacji ich zabawy w blocie. Malenstwa wielkosci czlowieka tarzajace sie w blocie – cudne! Dalo sie takze poglaskac podchodzace do linii odwiedzajacych maluchy, ktore byly zainteresowane ludzmi na rowni co ludzie nimi. A ze od odwiedzajacych oddzielala ich jedynie linka, to czesto probowaly przejsc za nia. Nosorozatka niestety nie wpuscili na wybieg bo malenstwo ma juz 4 lata I chyba ze 2 czy 2,5m dlugosci i lubi sie bawic szarzujac na odwiedzajacych, wiec dalo sie tylko podejsc do klatki i stamtad podrapac za uchem (nie krecil noga jak pies).



Po pelnych wrazen spotkan ze starsza i mlodsza natura w brzuchach nam juz zaczelo burczec, wiec pedem ruszylismy na lunch. Oglaszam oficjalnie, ze moja ulubiona afrykanska potrawa jest njama czoma z kenjadzi, czyli grilowane mieso z ziemniakami utluczonymi z kukurydza i zielenina. Serwowane wszedzie w przydroznych barach – jak ktos bedzie mial okazje odwiedzic rejony afrykanskie niech sie rozgada zaplastikowymi stolikami z rusztami obok, tuz przy drodze. I niech wywachuje aromatu pieczonego miesa. Bar, ktory odwiedzilismy nie mial przygotowanego miesa (zwykle wybiera sie sposrod juz upieczonych kawalkow) wiec musielismy sobie wybrac u rzeznika ktora nozke czy zeberko (oby) kozy chcemy zjesc. Potem godzina przy stoliku w oczekiwaniu az miesko sie upiecze, podczas ktorej delektowalismy sie widokami otaczajacych wzgorz, pol dzikich akacji i masajow wyprowadajacych stada owiec i koz na pastwiska.



Lunch tradycyjnie podany na desce, na ktorej pan kucharzo-kelner pokroil nasze zeberka. Podane z puree ziemiaczano-kukurydzianym (jak bylo juz wspomniane) i salatka z pomidorow ze szczypiorkiem. Prote i wysmienite! I jaka zabawa w obgryzaniu kosci.

Pozno sie z tego wszystkiego zrobilo, wiec jeszcze tylko zajechalismy do supermarket i na targowisko, zebym mogla sobie kupic przekaski na wieczory nadchodzacego tygodnia i moglam wreszcie zwolnic Johnego, by obejrzal wieczorny mecz. Dziwne to uczucie miec kierowce, ktory wozi cie gdzie chcesz, pomaga w targowaniu i nosi zakupy. Prawie rownie niezwykle jak buziak od zyrafy.

piątek, 6 maja 2011

Jesli India jest Incredible (niesamowita), to Kenie moge nazwac zaskakujaca.
- Angielski jakim sie posluguja jest zadziwiajaco zrozumialy. A moze to po prostu po treningu sluchania ze zrozumieniem w Indiach inne swiatowe akcenty to pestka.
-Maja zadziwiajaco smaczne piwo. A moze znowu po tym parszywym indyjskim wszystko dobrze smakuje.
- Gdzie sie nie ruszyc wszedzie sa indusi. Choc mieszkajac w Gymkhanie o to nie trudno.
- Po raz pierwszy w zyciu widzialam tez kolejki pieszych na stacji benzynowej. Przez ostatni tydzien trwala walka o kazda krople paliwa ze wzgledu na brak dostaw przed i w trakcie dlugiego weekendu na swieto pracy.
- Po raz pierwszy tez widzialam tu muzulmanska podstawowke. Nie wiem czemu mnie to zdziwilo, skoro katolickie szkoly mamy u nas w kraju. Ale przyznaje ze nie przyszlo mi wczesniej do glowy, ze inne religie tez moga prowadzic szkoly.
- Oczywiscie tez zaskakujace moze byc utrata komorki przy wysiadaniu z autobusu. Oraz juz 2 proby rabunku z samochodu stojacego w korku zaobserwowane w ciagu 1 tygodnia.
- Zaskakuje tez ciemnosc jaka panuje w tym miescie, stolicy duzego kraju. Latarni brak lub sporadycznie w niektorych rejonach. Ostatnio moj kierowca musial zrobic dodatkowe kolka na rondzie, bo nie zauwazyl gdzie jest zjazd do wlasciwej drogi.
- niezwykle sa tez interakcje z ludzmi. Tlumaczylam sie juz z nie posiadania innego jezyka plemiennego niz polski. Ze angielski znam ze szkoly, bo na ulicy czy w domu mowimy po polsku. Ponadto, ze nie bylismy nigdy skolonizowani. Dzis skolei uslyszalam o slubie dwoch starszych osob, znajomych jednej pracownic. Niby nic dziwnego, po za tym, ze panna “juz-nie-mloda” ma 40 lat, a jej narzeczony 45. Coz, rzeczywiscie starsza para jak na tutejsze standardy.
- przerwy dostastawy pradu, ktore byly dla mnie tylko czyms, o czym sie czyta, ale nie ma sie okazji doswiadczyc. A tu zdarzaja sie parominutowe na szczescie pary razy na dzien. Teraz staly sie na tyle norma, ze w biurze nie przerywamy dyskusji i pracy gdy gasnie nagle swiatlo w calym budynku.

niedziela, 1 maja 2011

Ugali, komorka i polar

Przez ostatnie pare dni jakos wcale nie mialam okazji uswiadomic sobie, ze jestem w Afryce. Mieszkajac w Gymkhanie (centrum sportowym) ma sie wrazenie, ze wcale nie opuscilo sie Indii. Na sniadanie procz “zachodnich” kielbasek z bekonem czy omleta z cebula i pomidorem serwuja parate z curdem oraz puri bhaji. Do tego mango, banany, arbuz – wszystko to samo co jest dostepne w bombaju. Nawet keczup do kielbasek jest indyjski, czyli bardziej pomaranczowy niz czerwony i o tak podlym smaku, ze gdyby ktos mi nie powiedzial, ze to keczup to bym nie rozpoznala. I do tego sami hindusi w okolo (bekajacy siarczyscie przy posilkach), “Sheela” (przeboj katowany odkad przyjechalam do Azji) i krykiet w TV.

Kawalek Kenii moglam zobaczyc jedynie przez okno samochodu jadac rano do pracy (wieczorem jest ciemno, ze oko wykol). Ale wreszcie dzis udalo mi sie wyprosic dzien wolny (w niedziele i do tego swieto do pracy przychodza tylko nieliczni pracoholicy). A co wiecej udalo mi sie zorganizowac przewodnika – kolege z firmy. I juz na samym poczatku uswiadomilam sobie roznice kulturowe w podejsciu do czasu. Mimo, ze sama bylam spozniona 20 min to i tak musialam czekac kolejne 40 na przyjscie Paula. Juz sie nawet temu nie dziwie.

Przezylam tez przejazdy lokalnymi srodkami transport “matatu” – opisy w intenecie sa przesadzone. Moze i sa ciasne, niskie (prawie dotykalam glowa do dachu) i z ogluszajaca muzyka (czulam wibracje plecaka, ktory trzymalam na kolanach), ale da sie przezyc. Ale sa na tyle dogodne, ze zatrzymuja sie wszedzie, wystarczy tylko zapukac w sufit, ze chce sie wysiasc.

Co mnie zdziwilo to miejsce zwane “village market”, ktore kazdy mi polecal do odwiedzenia, jako cos, co mi sie na pewno spodoba. Coz, moj blad, ze nie sprawdzilam tego miejsca w internecie. Spodziewalam sie targowiska z pamiatkami, rekodzielem, moze tez owocami i warzywami – w koncu to “wiejski” market. A tu nie. W dzielnicy bogaczy, niedaleko siedziby ONZ, VM okazal sie burzujskim centrum handlowym. Co warte zauwazenia czarni to glownie sprzedawcy. Dotarlismy tam rano, gdy jeszcze nie bylo duzo ludzi, ale juz wtedy udezyla mnie ta dysproporcja, chyba tez oczywista.


Mialam tez okazje wstapienia na herbate do domu Paula i zobaczenia jak mieszkaja “lokalsi”. Prosty pietrowy budynek z 4 mieszkaniami na kazdym pietrze, znajdujacy sie na tylach asfaltowanej ulicy. W srodku przedpokoj polaczony z salonem i kuchnia oraz sypialnia. Mieszka tam tam sam. Co mnie udezylo najbardziej to, ze w Bombaju w podobnym miejscu mieszkalyby 2-3 osoby. Coz, stazysci nie wymagaja takich luksusow jak przestrzen.


Kolejnym wrazeniem byl widok miasta – kilkadziesiat chyba wyzszych budynkow kontrastujacych a plaskimi, max 1 pietrowymi budynkami, w okolicy. Nazywaja to centrum. Nie wiem na prawde co napisac o tym miescie. Jest male i malo ozdobne (zeby nie powiedziec brzydkie). Z paroma charaktetystycznymi, wyzszymi budyknami, sluzacymi jako punkty orientacyjne. Jest tak male, ze wiekszosc udalo nam sie obejsc w 2 godz. Sa tam drogie, “dizajnerskie” sklepy, hotele wielogwiazdkowe, w tym Hilton. Ale sa tez bary, gdzie moglam po raz pierwszy sprobowac czegos lokalnego – gulasz wolowy z “ugali” (maka kukurydziana z woda w formie gestego grysiku) z jakimis lokalnymi zielonymi warzywami. Pycha!



Odwiedzilismy tez targowisko na jednym z parkingow i powiem szczerze, ze odczuwa sie tu wplywy globalizacji. Koraliki, chusty czy inne pamiatki – wiekszosc mozna dostac w Bombaju czy w Europie. Ale i tak znalazlam ladne pudeleczka na bizuterie, ktore wytargowalam na 25% oryginalnej ceny.




To byl dziwny dzien, bo nadal nie wiem co mam myslec o tym miescie. Nie zachwyca, czasem przeraza. I na pierwszy dzien, gdybym nie miala przewodnika, pewnie nie skrecilabym w niektore uliczki, nie odwiedzila bym lokalnego baru (mieszczacego sie na 3 pietrze w biurowcu) i nie wyciagalabym tak czesto aparatu. Ale nawet tak troskliwa opieka nie uchronila mnie przed strata komorki sluzbowej w matatu (kieszonkowiec byl profesjonalista, bo zorientowalam sie dopiero 5 min po fakcie jak chcialam sprawdzic godzine). Coz w koncu to Nairobbery.

***

W pracy pytaja mnie czy mi sie nie przykrzy mieszkanie samej w Gymkhanie I czy znalazlam tam juz jakis przyjaciol. I znowu wychodze na dziwaczke, bo nie mam takiej potrzeby. Po 4 miesiacach w otoczeniu ludzi wreszcie poczulam ulge, gdy moge wreszcie pobyc troche sama. Poczytac ksiazke w spokoju, wyjsc poplywac na basenie czy przejrzec gazete/facebooka (lub wszystko na raz) bez otaczajacego tlumu wspollokatorow/wspolpracownikow. Ale skoro jestem juz dziwna biala plywajaca w basenie w bikini, podczas gdy pozostali goscie siedza w bluzach I polarach przy barze, to juz nic nie zaszkodzi mojej opinii.


A oto zdjecie lokalnego bocka. Jak on tu zyje to znaczy, ze ja tez moge.