Wiem, że nie zaczyna się tak opowieści i w ogóle tyle tu błędów językowych stylistycznych, ale co mi tam. Po tak im czasie na obczyźnie i tak się dobrze trzymam językowo.
A więc... zamieszkałam w Mahalaxmi, a właściwie Satrasta. Jak zawsze potrzebowałam celu by przejść się po okolicy, więc tym razem było to przeziębienie (2 tygodnie bez węchu może doprowadzić do szału) i głód. Więc pewnego ranka wyszłam rano z domu i przeszłam się po okolicy w poszukiwaniu lekarza i jedzenia (mięsa!!!). Najpierw choroba, potem żołądek, po przecież nie wiadomo ile spędzę czasu w przychodni. Oczywiście wszyscy lekarze zaczynają pracę od 11, ale jeden z uczynnych strażników poradził mi iść do szpitala i tam się spytać. Rozmowa oczywiście wyglądała tak:
Ja: Doktor? When open? (Czy tu jest przychodnia? Od której przyjmuje lekarz?)
Strażnik: No doktar. Gjarah (Jeszcze zamknięte. Proszę przyjść o 11tej)
Ja: Ha… Other doctor? (Rozumiem, a czy jest jakiś inny lekarz w okolicy?)
Strażnik: All eleven (niestety wszyscy otwierają o 11tej). Hośpital (I tu pokazał kierunek) (Ale proszę sprawdzić w szpitalu)
Ja: Acza (Dobrze. Dziękuję)
I po co mi znać więcej z hindi. Więc poszłam do szpitala im. Kasturby. A tam wszystko hindi. Więc poszłam do pierwszego okienka, które wyglądało na rejestrację (kraty w oknie i tłumek wokoło jest uniwersalny). Ponad głowami oczekujących (w Indiach nawet ja jestem wysoka, a to o czymś świadczy) spytałam pana tak by zrozumiał:
Ja: Inglisz doktar? (czy jest tu lekarz mówiący po angielsku)
Pan z okienka: Kanter numba tin (Tak, proszę pójść do pokoju numer trzy) [Och tak, liczby w danym języku to absolutna podstawa gdy się dokądś jedzie].
Weszłam do środka w poszukiwaniu pokoju numer trzy, a tam dalej hindi i wymalowane szlaczki [do umiejętności liczenia przydaje się też znajomość pisowni podstawowych znaków]. Dumna jak paw z tego, że wiem jak wygląda szlaczek przedstawiający numerek trzy przedarłam się przez tłum w holu. I ku mojemu zdziwieniu do pokoju („zamykanego” za pomocą płachty w futrynie) nie było kolejki. Ale gdy weszłam do środka (bez pukania, bo niby w co) zrozumiałam, że to dlatego iż jest on pusty. Ale szybko przeszłam do pokoju numer 2 a tam miły i uśmiechnięty pan przywitał mnie pytaniem „Hello, how can I help you?”. Dodam przy tym, że był jednocześnie zajęty podpisywaniem recept ciągle wchodzących do pokoju ludzi. Całe badanie trwało mniej jak minutę, bo tylko zajrzał mi do gardła (użył przy tym pięknej metalowej latarki) i spytał czy mam katar. W zasadzie tylko na tę chwilę przerwał podpisywać recepty. Posłał szybko swojego pomocnika po lekarstwa dla mnie, a potem wyjaśnił co kiedy brać. Dostałam oczywiście antybiotyk, bo ja że by inaczej, katar i kaszel leczy się antybiotykiem (ani mi się śni go brać), paracetamolem i syropem na gardło. A potem powiedział, że już. Nawet za leki nie poprosił zapłaty, co zdziwiło nie tylko mnie, ale i jego pomocników. Ale spoko, poszłam sobie. W drodze do domu wstąpiłam jeszcze na targ rybny – uliczkę w której po jednej stronie pod daszkiem siedzą na podłodze ludzie i mają przed sobą świeżo (mam nadzieję) złowione ryby. A że była dopiero 9ta to była szansa, że są jeszcze zjadliwe. Wybór był dość łatwy, bo tylko 2 sprzedawców nie pomagało sobie stopą w trzymaniu ryby przykrojeniu, a z pośród nich wybrałam tego z ładniejszymi rybkami. Więc za 60 Rs (coś jak 6zł w kraju) dostałam kilogramową rybę bogowie-wiedzą-jakiej-nazwy, którą pan ładnie mi wypatroszył (resztki oddając jak zawsze obecnym kotkom), podzielił i zapakował w reklamówkę. Tak, urok zakupów od lokalnych dostawców.
Może nie napisałabym tej notki, bo wszystko to co się wydarzyło tego poranka, było takie „normalne”. Nawet pan oferujący indyjski seks (tak, to było tego samego dnia co dopiska z poprzedniej notki) czy wołający za mną mężczyźnie, „helo, hał ar ju?” „łot jor nejm?”. Ale dzień później w Times of India przeczytałam interesujący artkuł, o tym, że WHO apeluje do lekarzy w krajach rozwijających aby przeznaczyli przynajmniej 60 sekund na badanie każdego z pacjentów. Cóż… czyli miałam szczęście, bo moje badanie trwało przynajmniej 90 sekund. No chyba, że doliczyć te 20 osób, które przewinęły się przez gabinet by prosić o podpis na recepcie. Wtedy ta średnia już nie będzie tak imponująca.
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
piątek, 26 sierpnia 2011
Przenosiny na nowe miejsce
Gdy usłyszałam wybuch pomyślałam „czyżby nowy zamach terrorystów” ale spojrzałam na zegarek, który wskazywał 22. Spokojnie, to tylko festiwal, na zamachy dziś za późno. Patrzcie jak perspektywa i reakcja na niespodziewane zdarzenia może się zmienić.
Jednak nie dane mi było zamieszkać koło torów w slumsach bez bieżącej wody, ale za to z plazmą. Moja mieszkaniowa odyseja mam nadzieję dobiegła końca. Oto zamieszkałam z koleżankami z pracy (śmieszną i rozrywkową Filipinką i Litwinką – miłośniczką muzyki i salsy) w uroczej dzielnicy Mahalaxmi. W zasadzie to bardziej SatRasta (czyli „Siedem ulic” od słynnego ronda w pobliżu), ale ja wolę nazwać to Mahalaxmi, bo taka stacja znajduje się 5 min od mojego budynku. Atrakcją okolic jest największa pralnia miejska Dhobi Ghat (ciekawskich odsyłam do Wikipedii lub zapraszam do siebie).
A przenosiny swoją drogą były kolejną przygodą – w Indiach chyba najprostsze rzeczy stają się wyzwaniem. Wyprowadzając się ze starego mieszkania nasz landlord zażądał remontu ponoć „zdewastowanego” mieszkania, który wyliczył na 14 tysięcy rupii (w przeliczeniu na zarobki w PL to ok 1400zł). Bzdura. Pożyczyłam więc z biura tynk, pędzle i inne przybory do malowania i zabraliśmy się samodzielnie za odnawianie. Można by wynająć paru gości z ulicy (dosłownie, bo w niektórych okolicach malarze siedzą na chodnikach/ulicy/ziemi i czekają na klientów; znak rozpoznawczy to reklamówka z pędzlami) za 400Rs za dzień, którzy by to zrobili w 2 dni, ale niestety wymagało by to pilnowania ich przez ten czas. A że wszyscy z domowników pracują, musieliśmy się za to zabrać sami. Więc po uroczych 10-12 godzinach w biurze mogłam w domu odpocząć sobie w aktywny sposób nakładając gładź, szlifować (czy jak to się nazywa) i malując ściany. Potem tylko trzeba było wynająć 2 gości do sprzątania mieszkanie. Może Indusi to pracowity naród, ale ja nie miałam przyjemności natrafić na takich sprzątaczy, więc co 2 minuty wołali mnie bym sprawdziła czy już jest czysto, a ja jako „ta biała, niedobra kobieta” ciągle im wytykałam co jeszcze mają poprawić. Oj, nasłuchałam się na siebie narzekań, oj nasłuchałam (większości nie zrozumiałam, bo było w marati, ale „fucking bitch” było dość jednoznaczne). Ale przynajmniej robota była zrobiona. Tak więc cały remont kosztował nas kolo 3tys (wliczając w to wszystkie koszty materiałów i wynagrodzenie sprzątaczy).
Gdy mieszkanie było gotowe nie pozostało nic innego jak przewieźć rzeczy. Dwa pierwsze transporty taksówką były na tyle duże, że już myślałam, że to wszystko. Dlatego na spotkanie z landlordem, na którym mieliśmy oddać klucze i dostać od niego zwrot depozytu poszłam tylko z torebką. A tu niespodzianka w domu, bo nikt nie chciał wziąć rzeczy ze „wspólnego budżetu”, więc zostały mi wciśnięte. Dodatkowo zapomniałam o materiałach do malowania, które były pożyczone z biura i musiałam oddać. Nasz landlord, jako typowy Indus, spóźnił się 2 godziny i przyszedł w końcu przed 23. Pieniędzy oczywiście nie przyniósł, bo „zapomniał że tak się umawialiśmy” i obiecał przelać na moje konto bankowe we wtorek (w poniedziałek było święto bankowe; tak, znowu; szkoda, że w moim biurze ich nie uznają;) ). Tak więc obłożona w worek z materiałami do malowania, 3 reklamówki z różnymi szpargałami, plastikowy stolik na kółkach, kubeł z kolejnymi szpargałami podążyłam w kierunku stacji. Wzięłabym taksówkę bezpośrednio do nowego lokum, ale licząc na depozyt nie miałam w portfelu więcej jak 40rupii które akurat starczyły mi na rikszę na stację. Gorzej było po wyjściu z pociągu, bo trzeba było przejść się ten „5 minutowy kawałek” z całym tym majdanem. Worek z pędzlami oczywiście się rozwalił w połowie drogi, gdy szłam uroczym pół oświetloną uliczką. Gdy wreszcie dotarabaniłam się do wejścia na osiedle przywitały mnie zamknięte drzwi. Oczywiście, że zamykają wejście na noc. Wołanie strażnika nic nie pomogło, bo po co miałby się ruszyć i mi otworzyć. Pojawił się dopiero gdy zaczęłam przerzucać przeczy górą przez bramę. I tak zaczęłam mieszkać na nowym miejscu od próby włamania na osiedle. Skrzyczał mnie oczywiście po swojemu i kazał iść do głównej bramy 200m obok, więc skończyłam przerzucać rzeczy na drugą stronę i poszłam z małą torebeczką do głównego wejścia. Oj zły był na mnie, oj zły. Ale uśmiech „jestem nie dość, że biała to jeszcze blondynka” oraz 30 rupii (dosłownie ostatnie z portfela) załatwiły sprawę.
Może i długa opowieść o takiej błahostce jak przeprowadzka, ale ile nerwów mnie kosztowała to nie zliczę. Teraz jeszcze tylko się rozpakować do końca. A mieszkanko jest bardzo przyjemne. Pokój z szafą!!!! Zamiast łóżek mamy po 2 materace które w razie potrzeby można zwinąć i służą jako fotel – genialny pomysł na zaoszczędzenie miejsca. Do tego kuchnia z prawdziwą kuchenką gazową – rarytas jak na mieszkanie dla obcokrajowców (przypominam, że aby kupić butlę trzeba się zarejestrować w krajowym rejestrze czegoś tam i trzeba kupić kolejną butlę pomiędzy 17 a 180 dniami od zakupu poprzedniej; jak się nie kupi po tym czasie to rejestracja przepada, a wcześniej nie można, ze względu na przepisy antyterrorystyczne). A do tego wszystkiego salon z przepięknymi obrazami i szafką pozostawioną przez nasze szefostwo, bo mieszkanie jest oficjalnie wynajmowane przez nasze biuro (jak oni mogli tu mieszkać to my nie damy rady).
A okolica? Jak wspomniałam pralnia miejska, trochę slumsów (jak wszędzie z resztą), ale ogólnie to okolice mniej i średnio zamożnych muzułmanów. Więc jak ostatnio wracałam po północy do domu taksówką to aż sama się zdziwiłam jak bardzo ulice tętniły życiem. Wszędzie tłumy, szczególnie w restauracjach i koło ulicznych jadłodajni. Cóż, ramadan. Ludzie mogą jeść pomiędzy 19 wieczorem i 4.30 rano i korzystają z tego w pełni.
A na sam koniec tej opowieści w ramach nie podsumowania, ale ciekawego spostrzeżenie. Gdy pisałam tę notkę nagle usłyszałam za oknem wyjątkowo głośne wybuchy. Wpierw jeden, a zaraz po nim podwójny. Pierwsza moja myśl to „hmm, czyżby znowu terroryści”, ale spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że jest 22. „Nieee na terrorystów już za późno, pewnie to kolejny festiwal”, bo tu co i rusz coś sobie świętują. Ale jakoś opcja zamachu kolejnego nie była wcale niemożliwa. Przy skuteczności tutejszej policji, która miesiąc po zamachu nie znalazła winnych i sama nie wie kto to zrobił, nic dziwnego, że różni „źli ludzie” próbują naszkodzić innym. Ale jakoś nikt tego nie przeżywa tego, miasto i jego mieszkańcy zachowują spokój jak przed zamachem. Jakby nic się nie stało. Może przez to, że nie mam telewizji, ale nie widzę takiej traumy jak po Madrycie, Londynie czy ostatnio Norwegii. Bo India jest naprawdę „Incredible”.
PS: No a teraz to już naprawdę na koniec dodam, że jak przeszłam się któregoś ranka w poszukiwaniu jakiegoś bazarku z jedzeniem to jeden z przechodzących panów szepnął mi do ucha propozycję „Indian sex?”. Inny z kolei na mój widok stwierdził „Wow!”. Tak to jest być jedną z dwóch (współlokatorka, jeszcze nie była na spacerze, więc o niej jeszcze nie wiedzą) białych kobiet w dzielnicy muzułmańskiej.
Jednak nie dane mi było zamieszkać koło torów w slumsach bez bieżącej wody, ale za to z plazmą. Moja mieszkaniowa odyseja mam nadzieję dobiegła końca. Oto zamieszkałam z koleżankami z pracy (śmieszną i rozrywkową Filipinką i Litwinką – miłośniczką muzyki i salsy) w uroczej dzielnicy Mahalaxmi. W zasadzie to bardziej SatRasta (czyli „Siedem ulic” od słynnego ronda w pobliżu), ale ja wolę nazwać to Mahalaxmi, bo taka stacja znajduje się 5 min od mojego budynku. Atrakcją okolic jest największa pralnia miejska Dhobi Ghat (ciekawskich odsyłam do Wikipedii lub zapraszam do siebie).
A przenosiny swoją drogą były kolejną przygodą – w Indiach chyba najprostsze rzeczy stają się wyzwaniem. Wyprowadzając się ze starego mieszkania nasz landlord zażądał remontu ponoć „zdewastowanego” mieszkania, który wyliczył na 14 tysięcy rupii (w przeliczeniu na zarobki w PL to ok 1400zł). Bzdura. Pożyczyłam więc z biura tynk, pędzle i inne przybory do malowania i zabraliśmy się samodzielnie za odnawianie. Można by wynająć paru gości z ulicy (dosłownie, bo w niektórych okolicach malarze siedzą na chodnikach/ulicy/ziemi i czekają na klientów; znak rozpoznawczy to reklamówka z pędzlami) za 400Rs za dzień, którzy by to zrobili w 2 dni, ale niestety wymagało by to pilnowania ich przez ten czas. A że wszyscy z domowników pracują, musieliśmy się za to zabrać sami. Więc po uroczych 10-12 godzinach w biurze mogłam w domu odpocząć sobie w aktywny sposób nakładając gładź, szlifować (czy jak to się nazywa) i malując ściany. Potem tylko trzeba było wynająć 2 gości do sprzątania mieszkanie. Może Indusi to pracowity naród, ale ja nie miałam przyjemności natrafić na takich sprzątaczy, więc co 2 minuty wołali mnie bym sprawdziła czy już jest czysto, a ja jako „ta biała, niedobra kobieta” ciągle im wytykałam co jeszcze mają poprawić. Oj, nasłuchałam się na siebie narzekań, oj nasłuchałam (większości nie zrozumiałam, bo było w marati, ale „fucking bitch” było dość jednoznaczne). Ale przynajmniej robota była zrobiona. Tak więc cały remont kosztował nas kolo 3tys (wliczając w to wszystkie koszty materiałów i wynagrodzenie sprzątaczy).
Gdy mieszkanie było gotowe nie pozostało nic innego jak przewieźć rzeczy. Dwa pierwsze transporty taksówką były na tyle duże, że już myślałam, że to wszystko. Dlatego na spotkanie z landlordem, na którym mieliśmy oddać klucze i dostać od niego zwrot depozytu poszłam tylko z torebką. A tu niespodzianka w domu, bo nikt nie chciał wziąć rzeczy ze „wspólnego budżetu”, więc zostały mi wciśnięte. Dodatkowo zapomniałam o materiałach do malowania, które były pożyczone z biura i musiałam oddać. Nasz landlord, jako typowy Indus, spóźnił się 2 godziny i przyszedł w końcu przed 23. Pieniędzy oczywiście nie przyniósł, bo „zapomniał że tak się umawialiśmy” i obiecał przelać na moje konto bankowe we wtorek (w poniedziałek było święto bankowe; tak, znowu; szkoda, że w moim biurze ich nie uznają;) ). Tak więc obłożona w worek z materiałami do malowania, 3 reklamówki z różnymi szpargałami, plastikowy stolik na kółkach, kubeł z kolejnymi szpargałami podążyłam w kierunku stacji. Wzięłabym taksówkę bezpośrednio do nowego lokum, ale licząc na depozyt nie miałam w portfelu więcej jak 40rupii które akurat starczyły mi na rikszę na stację. Gorzej było po wyjściu z pociągu, bo trzeba było przejść się ten „5 minutowy kawałek” z całym tym majdanem. Worek z pędzlami oczywiście się rozwalił w połowie drogi, gdy szłam uroczym pół oświetloną uliczką. Gdy wreszcie dotarabaniłam się do wejścia na osiedle przywitały mnie zamknięte drzwi. Oczywiście, że zamykają wejście na noc. Wołanie strażnika nic nie pomogło, bo po co miałby się ruszyć i mi otworzyć. Pojawił się dopiero gdy zaczęłam przerzucać przeczy górą przez bramę. I tak zaczęłam mieszkać na nowym miejscu od próby włamania na osiedle. Skrzyczał mnie oczywiście po swojemu i kazał iść do głównej bramy 200m obok, więc skończyłam przerzucać rzeczy na drugą stronę i poszłam z małą torebeczką do głównego wejścia. Oj zły był na mnie, oj zły. Ale uśmiech „jestem nie dość, że biała to jeszcze blondynka” oraz 30 rupii (dosłownie ostatnie z portfela) załatwiły sprawę.
Może i długa opowieść o takiej błahostce jak przeprowadzka, ale ile nerwów mnie kosztowała to nie zliczę. Teraz jeszcze tylko się rozpakować do końca. A mieszkanko jest bardzo przyjemne. Pokój z szafą!!!! Zamiast łóżek mamy po 2 materace które w razie potrzeby można zwinąć i służą jako fotel – genialny pomysł na zaoszczędzenie miejsca. Do tego kuchnia z prawdziwą kuchenką gazową – rarytas jak na mieszkanie dla obcokrajowców (przypominam, że aby kupić butlę trzeba się zarejestrować w krajowym rejestrze czegoś tam i trzeba kupić kolejną butlę pomiędzy 17 a 180 dniami od zakupu poprzedniej; jak się nie kupi po tym czasie to rejestracja przepada, a wcześniej nie można, ze względu na przepisy antyterrorystyczne). A do tego wszystkiego salon z przepięknymi obrazami i szafką pozostawioną przez nasze szefostwo, bo mieszkanie jest oficjalnie wynajmowane przez nasze biuro (jak oni mogli tu mieszkać to my nie damy rady).
A okolica? Jak wspomniałam pralnia miejska, trochę slumsów (jak wszędzie z resztą), ale ogólnie to okolice mniej i średnio zamożnych muzułmanów. Więc jak ostatnio wracałam po północy do domu taksówką to aż sama się zdziwiłam jak bardzo ulice tętniły życiem. Wszędzie tłumy, szczególnie w restauracjach i koło ulicznych jadłodajni. Cóż, ramadan. Ludzie mogą jeść pomiędzy 19 wieczorem i 4.30 rano i korzystają z tego w pełni.
A na sam koniec tej opowieści w ramach nie podsumowania, ale ciekawego spostrzeżenie. Gdy pisałam tę notkę nagle usłyszałam za oknem wyjątkowo głośne wybuchy. Wpierw jeden, a zaraz po nim podwójny. Pierwsza moja myśl to „hmm, czyżby znowu terroryści”, ale spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że jest 22. „Nieee na terrorystów już za późno, pewnie to kolejny festiwal”, bo tu co i rusz coś sobie świętują. Ale jakoś opcja zamachu kolejnego nie była wcale niemożliwa. Przy skuteczności tutejszej policji, która miesiąc po zamachu nie znalazła winnych i sama nie wie kto to zrobił, nic dziwnego, że różni „źli ludzie” próbują naszkodzić innym. Ale jakoś nikt tego nie przeżywa tego, miasto i jego mieszkańcy zachowują spokój jak przed zamachem. Jakby nic się nie stało. Może przez to, że nie mam telewizji, ale nie widzę takiej traumy jak po Madrycie, Londynie czy ostatnio Norwegii. Bo India jest naprawdę „Incredible”.
PS: No a teraz to już naprawdę na koniec dodam, że jak przeszłam się któregoś ranka w poszukiwaniu jakiegoś bazarku z jedzeniem to jeden z przechodzących panów szepnął mi do ucha propozycję „Indian sex?”. Inny z kolei na mój widok stwierdził „Wow!”. Tak to jest być jedną z dwóch (współlokatorka, jeszcze nie była na spacerze, więc o niej jeszcze nie wiedzą) białych kobiet w dzielnicy muzułmańskiej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)