środa, 22 czerwca 2011

A więc wyprawa… cóż mogę powiedzieć, zdjęcia chyba mówią same za siebie.
Dzień pierwszy leciutko. Dojechaliśmy do Naro Moru po południu akurat na porę lunchu. Jak zawsze na takich wycieczkach była mielonka …




… a do tego pasta z awokado, sałatka z ogórków, pomidorów, masło orzechowe, sok i owoce na deser.

Po tej uroczej przekąsce wyruszyliśmy jak prawdziwi muzungu (biali) z małym i plecaczka, a z nami 4 tragarzy. Stwierdzam, że lektyki to chyba tylko kwestia ceny. Wysokość początkowa 2600m npm.

Doszliśmy spacerkiem 3 godzinnym doszliśmy na pierwszy przystanek – Old Moses Camp – 3330m. Nawet ta krótka przechadzka skończyła się nadwyrężonym ścięgnem a ponadto przemoczonymi rzeczami, obolałymi stopami, bólem głowy z powodu wysokości . Ale wszystko wynagrodziła satysfakcja z pierwszego trekkingu od lat nie mówiąc, że na wysokości powyżej 2500m.
Dodam, że cały sprzęt był w cenie wycieczki: kurtki, ciepłe spodnie wodoodporne, buty (w przpadku Kashyapa), czapki, rękawice, śpiwory.

Podwieczorek w oczekiwaniu na kolację: herbatniki, popcorn, gorąca czekolada, ewentualnie kawa/herbata – zestaw, który towarzyszył nam tez w następnych dniach.

A żeby tradycji stało się zadość poznałam na miejscu dziwnego człowieka – żołnierz z angielskiej armii. Przygotowywał się do roli przewodnika dla oddziału przyjeżdżającego na przed-afganistańskie szkolenie. Niezły bonus przed ruszeniem na wojnę oferuje UK – wycieczka do Kenii i możliwość sprawdzenia się/ aklimatyzacji na wysokości powyżej 3tys m. Ciekawe gdzie nasi trenują. W Szklarskiej Porębie?

Przyszła noc, a z nią ochłodzenie. Poziom zimna oceniam na 2 warstwy ubrania (skarpetek, spodni, swetrów), ale komfortem snu bym tego nie nazwała.
Następnego dnia ruszyliśmy z samego rana. Na zdjęciach widać, że drzewa zostały za nami, więc przemierzaliśmy łąki pnąc się pod górę. Wokół nas hulał wiatr, który wydawał dziwne odgłosy. Prócz tego cisza i spokój. I ta przestrzeń! Tak długo byłam w mieście, że już zapomniałam, że trawa potrafi rosnąć nie tylko między kostką brukową. I żywej duszy wokół – za sprawą bycia po za sezonem.

Widoki trochę jak z Władcy Pierścieni ;)






Chmury się przybliżały coraz niżej i niżej (a raczej my zbliżaliśmy się do nich).
Starałam się nie myśleć o nocy i jej chłodzie, ale ten moment w końcu musiał nadejść. Do obozowiska dotarliśmy o po 17tej, a nie o 14 jak było zapowiedziane przez przewodnika. 4200m i znowu wysokość mnie dopadła. Chłód jaki nastąpił potem był niesamowity, wdzierał się przez szpary w ścianach chaty. Ale odkryliśmy, że najlepszą miejscówką jest … kuchnia, która przenośny piecyk węglowy.




Ale później trzeba było iść do pokoju i zimnych śpiworów. O bólu głowy, zawrotach przy chodzeniu, trudnościach w oddechu nie muszę wspominać, bo to norma przy takich wycieczkach. Ale przyznaję, że fakt, że dostałam zadyszki po próbie ogrzania stóp (pocieranie średnio-intensywnie jedną o drugą) był raczej powodem zdziwienia i lekkiego uśmieszku. Aż taka delikatna i wrażliwa się okazałam.

Kolejny, trzeci dzień spędziliśmy na aklimatyzacji. Rano śniadanko w towarzystwie górskich zwierzaczków.


Potem wspinaczka na 4500m dla przygotowania na wyprawę na szczyt dnia następnego. Na tej wysokości już nawet nie ma trawy, tylko pojedyncze kępki skalniaków i water ruberie (nie wiem jak to jest po polsku). Na tej wysokości, a może bardziej za sprawą (braku) mojej kondcji, na każde przemierzone 60 kroczków musiałam zrobić pauze na 10 oddechów. I przyznam, że okazało się to idealną metodą. Wolno, że wolno, ale udało się wejść na pagórek bez większych strat.





Spacer na jedną górkę zaowocował jeszcze większymi zawrotami głowy, jej bólem (choć inne części ciała też przypominały o sobie). Więc nie pozostało mi nic innego jak przespać pozostałą cześć dnia i nocy wstając tylko na posiłki – jedzonko było tak dobre, że warto było wyczołgać się ze śpiwora.





Następnego dnia mieliśmy zacząć wyprawę o 2:30 rano, więc nie opłacało się rozbierać do snu. I tak, nie zdejmując kurtki, ciepłych spodni, rękawiczek i czapki na noc (zgodnie z zasadą „po co się rozbierać jak zaraz trzeba się będzie ubrać”) wtuliłam się znowu w śpiwór.


Rano szybka pobudka, pakowanie i ruszamy na szlak (tylko z lekkim poślizgiem 30 min). Metoda 10 oddechow na każde 60 kroków szybko się zmieniła w 10-15 na 15 kroków. Przy oświetleniu małej latarki wspinaliśmy się wyjątkowo powoli.


Tylko Vilgaile udało się dotrzeć „na czas”, czyli by zobaczyć moment wschodu słońca ze szczytu, bo jest znacznie bardziej wysportowana. Mnie i Kashyapowi dojście na górę zajęło dodatkowe 20 min. Od przewodnika usłyszałam, że mu przykro, że nam się „nie udało”. Ale co to za różnica parę minut i gdy słońce jest ciutkę wyżej. Widoki i zdjęcia z paru metrów niżej też uważam za udane. A rzucanie się na złamanie karku tylko po to by „być na czas” chyba nie ma sensu. Więc czasem trzeba zaakceptować swoje ograniczenia i iść we własnym tempie i czerpać satysfakcję z tego.


A potem spacer w dół , któremu towarzyszyły myśli „jak dobrze, że nie widziałam tych stromizn gdy się wdrapywałam na górę po ciemku ”.

I nareszcie zasłużone śniadanko w towarzystwie żywej natury.
Po kolejnych 17km (z przerwa na lunch, jak na prawdziwych białych ludzi przystało) dotarliśmy do ostatniego z obozowisk (i kresu naszych sił, ale to swoja droga). A tu same niespodzianki: kominek, ciepła woda i zimne piwo. Pierwszy prysznic (i do tego ciepły) od wyjazdu z Nairobi i wieczór przy kominku z piwem dał poczucie większego luksusu niż impreza w 5ciogwiazdkowym hotelu w Bombaju. Ale nie na długo, bo po 14sto godzinnym marszu (i zaledwie 3 godzinach snu noc wcześniej) sen przyszedł szybko. Do tego stopnia, że zapomniałam zrobić zdjęć w środku chaty. Ale za to przypomniałam sobie o tym rano.

Ostatniego dnia nie wydarzyło się już nic emocjonującego - szczególnie w porównaniu do dni poprzednich. Tylko marsz w dół po ubitej drodze. Jedynym urozmaiceniem przez 6 godzin (i przerobionych 30km) była zmieniająca się sceneria, pojawiające się coraz liczniej drzewa, potem las bambusowy by w końcu zastąpił go zwykły las. Na tej wysokości moglibyśmy, jeśli mielibyśmy szczęście zobaczyć słonia lub inne większe zwierze. Skończyło się jednak tylko na tropach: odciskach w błocie i odchodach (dużych i dość często się pojawiających, przez co miałam wrażenie, że w tym miejscu jest słoniowa publiczna toaleta).

Ale przygoda, a może lepiej nazwać to urozmaiceniem wycieczki, jednak się przytrafiła: po paru godzinach marszu moje ręce i stopy zwiększyły swoje rozmiary 2krotnie, nie wspominając o przybraniu koloru głębokiego karminu. Ale leki antyhistaminowe i odpoczynek przy lunchu załatwiły sprawę dość szybko. W górach, przy temperaturze ok 5-10stopni łatwo zapomnieć, że to Afryka. Ale na dole równikowe słońce przypomniało mi o sobie i takie były tego efekty.

I na zakończenie tej ekshibicjonistycznej opowieści różnice kulturowe, które są dla mnie zawsze zaskakujące na równi z otwartą szafką w kuchni, w którą zawsze muszę uderzyć. Idąc drogą między wioskami mijały nas różnego rodzaju pojazdy od małych rodzinnych (czyli 4-5osobowa rodzina na skuterze) po ciężarówki. I wielu z przejeżdżających zwalniało koło nas by się bliżej przyjrzeć, paru nawet krzyczało za nami "muzungus, muzungus", czyli "biali, biali". Czy to rasizm i dyskryminacja? Nie tam. A na pewno nie bardziej niż stwierdzenie jednej z pracownic, która zapraszając nas do siebie powiedziała "musicie koniecznie mnie odwiedzić! moja córka uwielbia bawić się z białymi i dotykać ich skóry".

Powiedzielibyście tak o czarnym lub azjacie w Europie albo ...

Zdjęcia wkleję później - może Indie są potęgą jeśli chodzi o specjalistów IT, ale chyba najlepszych wysłali za granicę, bo internet jest tu tragiczny.

środa, 1 czerwca 2011

Dzien Dziecka i Niepodleglosci

Z okazji miedzynarodowego Dnia Dziecka wszystkiego najlepszego dla wszystkich, bo wszyscy jestesmy czyimis dziecmi. W Kenii swietuja za to Madaraka Day, czyli ichniejsze Swieto Niepodleglosci. Ogranicza sie do przemowien prezydenta, parady wojska oraz akrobacji samolotow bojowych. Wszystko mialam okazje zobaczyc w Tv, bo sama uroczystosc byla nudnawa, tak jak mi powiedziano, oraz niebezpieczna dla telefonow komorkowych i portfeli, ktore czesto wtedy zmieniaja wlascicieli.
Ale dzis nie o tym, ale chcialam troche podsumowac wyjazd, bez wdawania sie w szczegoly pracy. Podczas mojego pobytu mialam okazje zjesc kilogramy ugali serwowanego w 2 razy w tyg, fasoli, kukurydzy, domowych chlebkow czapati oraz roznorakich owocow.
Uczestniczyc w co3miesiecznej pogadance na temat bezpiecznego sexu i AIDS. W tym miescu drobna anegdotka: Na pytanie prowadzacego „jakie plyny ustrojowe wyrozniamy w ciele ludzkim?” Padly nastepujace odpowiedzi: slina, zly, pot, sluz waginalny, woda w kolanie.
Na fotografiach cwiczenia praktyczne z zakladania damskiego kondoma.
































Po raz pierwszy tez widzialam na wlasne oczy napady na ludzi na ulkicy i w samochodach. Sama tez padlam ofiara kieszonkowecow – interesujace doswiadczenie, ale wolalabym go juz nie powtarzac.
Udalo mi sie pojechac na safari, poglaskac pare dzikich zwierzat (zyrafy sa przyjemniejsze i fajniejsze niz slonie).
Dowiedzialam sie, ze:
w czasie debaty w Polsce na temat zakupu laptopow dla wszystkich pierwszo klasistow, w Kenii 900tys dziewczynek musi opuszczac szkole na kilka dni w miesiacu, bo nie stac ich na podpaski i podstawowe (dla nas) srodki higieny.
W TV w wiadomosciach uzadzaja regularne pogadanki na temat roznych chorob(tyfus, cholera...).
Najpopularniejsza fryzura tutaj (dla kobiet i mezczyzn) to jezyk lub krotkie wlosy, na ktore latwo naklada sie peruke. Wszystkie te wymyslne i fantazyjnie uplecione warkoczyki wziely sie z braku wody. Zaplata sie je raz na pare tygodni i jest spokoj – czyli ponadto oszczednosc czasu i pieniedzy (bo nie trzeba kupowac tylu kosmetykow).

Po wyborze sedziego najwyzszego (rozmowy kwalifikacyjne byly transmitowane w TV na rowni jak Afera Rywina u nas pare lat temu) urzadzono sonde czy fakt, ze nosi on koczyk w uchu moze go dyskwalifikowac. Wyniki to 55% NIE. Czy to duzo czy malo ocencie sami.
Bylam tez swiadkiem znaczacego wzrostu cen zywnosci i ogolnie wszystkiego. Po czesci za sprawa 10% wzrostu ceny paliwa w ciagu 2 tyg, a takze swiatowych zwyzek na swiatowych rynkach. Podstawa diety – maka kukurydziana – podskoczyla z 70 do 110 kenijskich szylingow za 2kg opakowanie. Nawet ostatnio urzadzili pare demonstracji z tej okazji, wiec nie tylko u was wszystko drozeje. Z tym, ze tutaj dniowka wielu rodzin to 100 Ksh, wiec nie wiem jak sa w stanie wyzywic i utrzymac 5+ osobowa rodzine. Niby mowi sie o biedzie na swiecie, ale nic nie robi takiego wrazenia jak wycieczka do sklepu i porownanie cen do zarobkow.
To tyle z podsumowania. Nie nauczylam sie swahili po za paroma zwrotami grzecznosciowymi, bo wszyscy mowia tu po angielsku (wiec nie mialam motywacji). Nie mam jakis glebokich przemyslen po za tym, ze czasem mozna sie tu poczuc jak na innej planecie, a po 10 min ma sie uczucie, ze jednak wszystko jest takie samo jak w domu. Moze lazenie po gorach natchnie mnie na cos glebszego. O ile nie zjedza mnie lwy po drodze lub „nie rozjada nas czolgi...”. :D